Co znaczy Czas zapamiętany
Słownik: Są rzeczy i zdarzenia które pamiętamy do końca życia, muzyka do nich należy.
Definicja:
Czas zapamiętany
( Pamięci Tadeusza Nalepy poświęcony )
To były wczesne lata siedemdziesiąte, mam jedenaście lat, wakacje spędzam, jak prawie co roku, na koloniach letnich w Sopocie. Znane uzdrowisko, a raczej kurort jakim do dzisiaj jest Sopot przyciągał wtedy również tłumy turystów, zatłoczone plaże, tłumy ludzi na deptaku „Monte Casino” zagraniczne samochody plus rewia mody , jednym wyrazem blichtr wielkiego świata stłoczony na małym kawałku Polski. I to sopockie molo, te lody włoskie, których smak nie miał równych sobie. By je kupić stało się w potężnej kolejce, lecz warto było, dzisiaj takich kolejek już nie ma, ponieważ i lody jakieś nijakie.
Gdy lody zostały już skonsumowane, to należało ustawić się w następnej kolejce, w kolejce po rurki z bitą śmietaną, niebo w gębie, drugie, błękitne niebo nad nami a w okolicy nas stada kolorowo ubranych „aniołów” . Krótkie szorty i mini spódniczki konkurowały z najnowszymi fasonami dżinsów, obrazu rozpasania dopełniały kobiety ubrane w długie, kolorowe sukienki ,dzierżące obowiązkowo w rękach reklamówki z podobizną Jimi Hendrixa. To liczne prywatne sklepiki usadowione przy ulicy „Monte Casino” dostarczały potrzebnych gadżetów, wręcz niezbędnych do życia w tej dżungli, no ponieważ jak można nie posiadać podobizny Jimiego, w kieszeni nie mieć „ zapałek sztormowych” – takich co nie gasły nawet przy najsilniejszym wietrze, lub takich z trójwymiarowym zdjęciem roznegliżowanych panienek, jak przeżyć bez sznura bursztynu nie mówiąc już o okręcie w butelce czy muszli wielkości talerza. Na szczęście wszystko to było , i życie mogło się toczyć bez niepotrzebnych utrudnień.
A życie toczyło się dniem i nocą, w dzień plaża i molo, nocą , gdy potężna fontanna przy molo wybuchała ferią wspaniałych barw przyciągając do siebie turystów spragnionych magii nocy, dla kolonistów oznaczało to początek innego, nie mniej mistycznego przeżycia. Szkoła w której mieścił się ośrodek kolonijny sąsiadowała z muszlą koncertową, był to tzw. Non Stop, scena plus zadaszenie z kolorowego materiału, taka Opera Leśna w miniaturze umiejscowiona w pobliżu toru wyścigów konnych i stacji kolejki . Ktoś dopiero co wymyślił koncert symfoniczny dla publiczności leżącej wygodnie w łóżkach, a przecież to już było praktykowane w Sopocie kilkadziesiąt lat temu, co prawda grzmot perkusji, a nie dźwięki skrzypiec kołysały kolonistów do snu, jednak idea pozostała ta sama.
Pamięć ludzka działa wybiórczo, w pamięci pozostają na trwale zapisane jedynie pojedyńcze obrazy albo fragmenty zdarzeń, czy akurat te najważniejsze? Może te, które w danym momencie były tak silne, iż potrafiły wryć się głęboko i nie dają się usunąć poprzez niszczące działanie czasu. Jest wieczorny apel kolonijny, na boisku dwustu kolonistów śpiewa „Morze, nasze morze, będziem ciebie wiernie strzec...” W miedzyczasie zaczyna się koncert w „Non Stopie”, ekipa „Breakout”, potężny dźwięk kolumn głośnikowych , i te słowa zagłuszające nasz śpiew „ Poszłabym za tobą, na sam kraniec świata..” Wychowawcy zachęcają kolonistów do głośniejszego śpiewu, zaczyna się rywalizacja, i „chociaż każdy z nas jest młody”, to drze gardło ile sił, nadaremnie, muzyka „Breakout” zmiata nas z pola walki, pozostaje nam „z honorem , lec,z honorem lec...” Ponieśliśmy porażkę, lecz została w nas ta muzyka, zostały wspomnienia ,i płyty, te stare winylowe, prawdziwe dzieła sztuki, duże, prawie plakaty, z sporymi zdjęciami, z grafiką znanych artystów. Dzisiejsze plastikowe pudełka to już nie to, brak w nich magii, czegoś w rodzaju duszy.
Gdy usłyszałem o śmierci Tadeusza Nalepy, wspomnienia młodości powróciły, wróciła atmosfera pierwszych spotkań z jego muzyką. Wyjąłem stare płyty jego, i jego zespołu, nawet nie trzeba ich umieszczać na gramofonie, wystarczy dotknąć i magia jego muzyki powraca.
( Pamięci Tadeusza Nalepy poświęcony )
To były wczesne lata siedemdziesiąte, mam jedenaście lat, wakacje spędzam, jak prawie co roku, na koloniach letnich w Sopocie. Znane uzdrowisko, a raczej kurort jakim do dzisiaj jest Sopot przyciągał wtedy również tłumy turystów, zatłoczone plaże, tłumy ludzi na deptaku „Monte Casino” zagraniczne samochody plus rewia mody , jednym wyrazem blichtr wielkiego świata stłoczony na małym kawałku Polski. I to sopockie molo, te lody włoskie, których smak nie miał równych sobie. By je kupić stało się w potężnej kolejce, lecz warto było, dzisiaj takich kolejek już nie ma, ponieważ i lody jakieś nijakie.
Gdy lody zostały już skonsumowane, to należało ustawić się w następnej kolejce, w kolejce po rurki z bitą śmietaną, niebo w gębie, drugie, błękitne niebo nad nami a w okolicy nas stada kolorowo ubranych „aniołów” . Krótkie szorty i mini spódniczki konkurowały z najnowszymi fasonami dżinsów, obrazu rozpasania dopełniały kobiety ubrane w długie, kolorowe sukienki ,dzierżące obowiązkowo w rękach reklamówki z podobizną Jimi Hendrixa. To liczne prywatne sklepiki usadowione przy ulicy „Monte Casino” dostarczały potrzebnych gadżetów, wręcz niezbędnych do życia w tej dżungli, no ponieważ jak można nie posiadać podobizny Jimiego, w kieszeni nie mieć „ zapałek sztormowych” – takich co nie gasły nawet przy najsilniejszym wietrze, lub takich z trójwymiarowym zdjęciem roznegliżowanych panienek, jak przeżyć bez sznura bursztynu nie mówiąc już o okręcie w butelce czy muszli wielkości talerza. Na szczęście wszystko to było , i życie mogło się toczyć bez niepotrzebnych utrudnień.
A życie toczyło się dniem i nocą, w dzień plaża i molo, nocą , gdy potężna fontanna przy molo wybuchała ferią wspaniałych barw przyciągając do siebie turystów spragnionych magii nocy, dla kolonistów oznaczało to początek innego, nie mniej mistycznego przeżycia. Szkoła w której mieścił się ośrodek kolonijny sąsiadowała z muszlą koncertową, był to tzw. Non Stop, scena plus zadaszenie z kolorowego materiału, taka Opera Leśna w miniaturze umiejscowiona w pobliżu toru wyścigów konnych i stacji kolejki . Ktoś dopiero co wymyślił koncert symfoniczny dla publiczności leżącej wygodnie w łóżkach, a przecież to już było praktykowane w Sopocie kilkadziesiąt lat temu, co prawda grzmot perkusji, a nie dźwięki skrzypiec kołysały kolonistów do snu, jednak idea pozostała ta sama.
Pamięć ludzka działa wybiórczo, w pamięci pozostają na trwale zapisane jedynie pojedyńcze obrazy albo fragmenty zdarzeń, czy akurat te najważniejsze? Może te, które w danym momencie były tak silne, iż potrafiły wryć się głęboko i nie dają się usunąć poprzez niszczące działanie czasu. Jest wieczorny apel kolonijny, na boisku dwustu kolonistów śpiewa „Morze, nasze morze, będziem ciebie wiernie strzec...” W miedzyczasie zaczyna się koncert w „Non Stopie”, ekipa „Breakout”, potężny dźwięk kolumn głośnikowych , i te słowa zagłuszające nasz śpiew „ Poszłabym za tobą, na sam kraniec świata..” Wychowawcy zachęcają kolonistów do głośniejszego śpiewu, zaczyna się rywalizacja, i „chociaż każdy z nas jest młody”, to drze gardło ile sił, nadaremnie, muzyka „Breakout” zmiata nas z pola walki, pozostaje nam „z honorem , lec,z honorem lec...” Ponieśliśmy porażkę, lecz została w nas ta muzyka, zostały wspomnienia ,i płyty, te stare winylowe, prawdziwe dzieła sztuki, duże, prawie plakaty, z sporymi zdjęciami, z grafiką znanych artystów. Dzisiejsze plastikowe pudełka to już nie to, brak w nich magii, czegoś w rodzaju duszy.
Gdy usłyszałem o śmierci Tadeusza Nalepy, wspomnienia młodości powróciły, wróciła atmosfera pierwszych spotkań z jego muzyką. Wyjąłem stare płyty jego, i jego zespołu, nawet nie trzeba ich umieszczać na gramofonie, wystarczy dotknąć i magia jego muzyki powraca.