okrutny świat zwierząt co to jest
Definicja: Cholera, przestaje mi się to podobać! Teraz to już lepiej nie wychodź. Idę do domu.

Czy przydatne?

Co znaczy okrutny świat zwierząt

Słownik: -Iser, Iser. Gdzie się skryłeś? Nie myśl sobie, iż będę cię szukać. Jest tu za gęsto. Nie wejdę tam. Wybij to sobie z głowy. Iser nie igraj ze mną. Cholera, przestaje mi się to podobać! Teraz to już lepiej nie wychodź. Idę do domu. Gdzie
Definicja:
-Iser, Iser. Gdzie się skryłeś? Nie myśl sobie, iż będę cię szukać. Jest tu za gęsto. Nie wejdę tam. Wybij to sobie z głowy. Iser nie igraj ze mną. Cholera, przestaje mi się to podobać! Teraz to już lepiej nie wychodź. Idę do domu. Gdzie jesteś? –
W tej chwili Iser zaczął niezdarnie gramolić się schodząc z pobliskiego drzewa.
-lecz miałem ubaw, kiedy wlazłaś w te chaszcze.- Zawadiacki uśmiech pojawił się na jego młodzieńczym obliczu, aby po chwili przemienić się w pełen serdecznego rozbawienia śmiech. -Och, robala masz na swojej ślicznej główce.- Iser delikatnie wyplątał robaczka z włosów Resi i podnosząc dłoń do góry zakrzyknął słowa starożytnego zaklęcia: -Leć, leć malutki. Leć, leć wysoko. Leć i przynieś fortunę, leć i przynieś szczęście.-
-lecz wbrew oczekiwaniom robaczek nie poleciał. Iser w zdziwieniu zbliżył dłoń do oka i w tym momencie usłyszał dochodzący z dłoni głos: - Jakbyś nie był takim niedouczonym cieciem to byś od razu zauważył, iż nie jestem jakimś tam zwykłym robalem, >-lecz najprawdziwszym owadem gębo-skrzydłowcem z rodzaju Panderius Golarelius i mam imię.-
Zapadło przedłużające się o sekundę za długo milczenie. Iser patrzył na Resi, a Resi patrzyła na Isera. Chłopiec stał na leśnej polanie z gadającym robalem na dłoni i do granic możliwości wytrzeszczonymi oczami. Pierwsza zareagowała Resi, jako iż dziewczęta, w których żyłach płynie prawdziwie błękitna krew, mają nienaganne maniery i umieją się odpowiednio zachować nawet w w najwyższym stopniu zaskakujących zdawałoby się przypadkach.
-Dzień dobry, panie...owadzie gębo-skrzydłowcu. Jestem Regina Esmeralda Salwena Immona de Uturella Montoza, córka króla Henryka XXV Montoza, księcia Skandyni, Elfizji, Mandrabory, hrabiego Akwizandrii, oto mój przyjaciel Iser de Narbo. Witamy cię szlachetny panie.-
-Witam i ja –odparł owad. – Maurycjusz Gorzałka, do usług czcigodnej królewnie i jej pachołkowi.-
Dopiero te słowa wyrwały Isera z odrętwienia. –Witaj...- rzekł -... >-lecz jak to możliwe, iż potrafisz mówić? To niebywałe. Nigdy nie widziałem gadającego rob...eee...owada. Powiedz skąd pochodzisz. I nie jestem pachołkiem.-
-Pochodzę z dalekiego lądu o nazwie Gorzelnia Mistrza Stefana. Jestem gatunkiem owada, z którego w tamtych stronach wytwarza się pewien wysokoprocentowy trunek, o którym nie godzi się prawić przy damie. Jestem tu ku przestrodze i dla upamiętnienia wydarzeń, które miały miejsce przed kilkoma laty wg. kalendarza Premdorian. Usiądźcie zatem na trawie, jako iż mam dla was mrożącą krew w żyłach opowieść, która wydarzyła się faktycznie i już stała się w naszych stronach legendą. Resi i Iser usiedli więc na zielonej trawie i zasłuchali się w opowieść w najwyższym stopniu niemożliwą z tych jakie kiedykolwiek zdarzyło im się usłyszeć.
-Zostałem schwytany na łące...-zaczął Maurycy-...kiedy pośród kwiecia zażywałem przyjemności... słonecznej kąpieli z mą nowo poślubioną Jadwisią. Nagle usłyszałem głosy, które nie pozwoliły mi sfinalizować umowy ślubnej i w jednej chwili moja Jadwisia i ja sam znaleźliśmy się w mackach ogromnego stwora o długiej szyi i ostro skończonych naroślach na grzbiecie. Potwór ów wpakował nas do słoja, w którym spoczywało już kilkudziesięciu mojego pokroju samców wspólnie z żonami, matkami, dziećmi. Co to był za horror widzieć rodaków ściśniętych niczym ziarnka w fidze z trudem łapiących dech we wnętrzu szczelnie zamkniętego słoja. Postanowiłem, iż tam nie zostanę, iż wydobędę z więzienia moją lubą Jadwisię i każdego, kto będzie chciał ze mną iść. Musiałem jednakże poczekać na odpowiedni okres. Gdy potwór wrócił do bazy, lichej drewnianej chaty, wiedziałem, iż czas ucieczki się zbliża. Chata jednakże nie była jak się mi początkowo zdawało centrum dowodzenia. W podłodze rudery znajdował się właz, poprzez który potwór przeszedł z zaskakującą wręcz gracją. Dostaliśmy się do ciemnego, zimnego, kiepsko oświetlonego korytarza. Początkowo myślałem, iż to pochodnie, jakież ogarnęło mnie obrzydzenie, kiedy do mojej lekko oszołomionej porwaniem osoby dotarło, czym są te, o których mniemałem „pochodnie”. Były to nanizane na bryły wosku świetliki z rodzaju Lucesitus Ignitus, szczelnie zamknięte w szklanych kulach, ułożonych na półkach skalnych w tej piekielnej jamie. Cóż za horror! Zacząłem zadawać sobie pytania. Kim są stwory, które nas porwały i czego chcą. Co zamierzają z nami zrobić i na jak sporą skalę działają? Wtedy moją uwagę przykuł szczegół fizjonomii gada, mianowicie długi, niewiarygodnie elastyczny i pozbawiony piór ogon. Początkowo myślałem, ze to jest masakokus – gad żyjący na północ od Gór Jastrzębi z Monapanu, . >-lecz co aby te tu robiły i jakbyśmy się nawzajem nie lubili, obowiązywał nas „wieczysty pokój Areniusza” podpisany po wojnie o żródło Bellanki. Obie krainy przestrzegały go od bardzo dawna i już niewielu pamiętało, o co tak faktycznie toczyła się ta wojna.
Ogon zwierza był z kolei pokryty błyszczącymi na zielono łuskami. Nie mogłem sobie przypomnieć skąd właściwie znam taki gatunek powstania. Było to bardzo trudne i wymagało ode mnie wielkiej koncentracji wysiłku, . >-lecz nareszcie przypomniałem sobie, iż podobnego stwora widziałem w dzienniku podróży mojego dziadka Alojzego, z którym siadywałem wieczorami przy kominku i słuchałem jego fantastycznych opowieści o iskrzących na fioletowo duchach zmarłych febrynian, o zielonych ludzikach z Lampadii, o gadach, których łuskowaty zielony ogon stanowi śmiercionośną broń. W jednej chwili wszystkie wiadomości, które dziadek Alojzy mi przekazał pojawiły się w mojej głowie. Wiedziałem już, z czym mam do czynienia i postanowiłem działać najszybciej jak się da. Nie mogłem jednak zrozumieć dlaczego gady szkarłatnomoczne złamały konwencję z Margamonu i zadały gwałt społeczności żyjącej w pokoju od wieków, społeczności, której konwencja z Margamonu gwarantowała swobodę i suwerenność, która surowo zabraniała robić z nas owadów gębo-skrzydłowców, gorzałki. To było nie do pomyślenia, mój prosty, owadzi umysł nie mógł pojąć ciosu wymierzonego tak celnie. Walczyliśmy o wolność przeszło połowę milenium. W szkole poznawałem naszą historię, oczyma wyobraźni widziałem potężne skrzydlate armie moich rodaków, którzy przelewali krew na polu chwały, a teraz ktoś ośmiela się podnosić rękę na w cierpieniu wywalczoną wolność. Opanowany nagłym przypływem bohaterstwa i uczuć patriotycznych postanowiłam, iż póki tli się we mnie życie nie pozwolę odebrać sobie godności w kadzi płynów ustrojowych mniszków pustynnych.
Byliśmy niesieni poprzez zdający się nie mieć końca korytarz, w słoju, w którym już prawie nie było tlenu. Martwiłem się, iż jeżeli ktoś go szybko nie otworzy możemy pomrzeć, . >-lecz jaki byłby wtedy z nas pożytek skoro tylko żywi wrzuceni na wrzątek byliśmy przydatni. Podniosło mnie to trochę na duchu, . >-lecz spoglądając w przerażone oczy Jadwisi poczułem się tak samo bezradny jak ona. Szybko jednak odegnałem złe myśli i zacząłem planować ucieczkę.
Korytarz ciągnął się jakieś dwa kilometry. Pomyślałem, iż ktoś zadał sobie sporo trudu, by go wybudować. Pamiętałem, z opowieści dziadka, lud żyjący w Świecie Starożytnym, który specjalizował się w budowie podziemnych budowli. Ich gmachy ciągnęły się na przestrzeni wielu setek mil i nikt tak faktycznie nie wiedział, gdzie rozpoczyna się jeden, a kończy drugi. Były to konstrukcje wzorowane na ich własnych ciałach, które ze wszystkich zwierząt na ziemi były najdoskonalsze. Był to lud nadzwyczajnie czuły na punkcie swojej własności i ten, kto wchodził pod ziemię, po raz ostatni patrzył w niebo. Społeczność owa wyginęła jednak jeszcze przed Upadkiem Twierdzy Orun, prawdopodobnie w konsekwencji uderzenia niezidentyfikowanego ciała niebieskiego, . >-lecz nikt precyzyjnie nie wie jak to właściwie było, gdyż w Wielkiej Kronice nie zachowało się sporo informacji na ten temat. {Dosyć prozaiczny powód- część kroniki uległa zniszczeniu poprzez działalność grzyba}. Wróćmy jednak do porwania. Nurtowało mnie pytanie, jak gady znalazły to miejsce. Lud budowniczych słynął z tego, iż znakomicie udawało mu się maskować swe twory, tak by nikt ich nie znalazł. Były co prawda przypadki śmiałków, którzy zapuszczali się w nieznane rejony Podziemia, . >-lecz żaden z nich nigdy nie wrócił. Słuch o nich zaginął, więc zaczęto wierzyć, iż zostali pojmani i zabici, . >-lecz jak było faktycznie nikt nie potrafił orzec.
Gady musiały się natknąć na ten budynek przypadkiem, najprawdopodobniej w momencie planowania swoich zbrodni. Zacząłem czuć coraz większą obawę przed tym, co może nas spotkać. Zdałem sobie już dość jasno sprawę z tego, iż to jest budynek podobny do labiryntu z masą małych komórek i długich, wąskich, krętych korytarzy. Był kiepsko oświetlony. Ku swemu przerażeniu pomyślałem, iż ucieczka byłaby prostsza, gdyby pochodnie zawieszone na ścianach świeciły jaśniej. Odegnałem jednak od siebie złe myśli, ponieważ oto korytarz już niebawem miał się skończyć, a nas zamkniętych w słoiku szukało użytek.
Sala była jasno oświetlona. Czy tak kiedyś świeciło słońce? Lampy zawieszone u sufitu przerażały ciepłem i blaskiem. Błogość jednak szybko ustąpiła miejsca rozpaczy, ponieważ oto w kadziach stojących na środku bulgotały płyny ustrojowe mniszków, co znaczyło, iż taniec śmierci już się rozpoczął. Nagle ktoś otworzył słój. Pomyślałem, iż to koniec, iż ktoś niezwłocznie wrzuci nas do wrzącej kadzi, a my zbyt wycieńczeni, nie podejmiemy chwalebnej walki w obronie naszego owadziego życia. Tak się jednak nie stało. Zostaliśmy wtrąceni do wielkiego szklanego pomieszczenia, które mimo wszystkich swych wad miało wszakże jedną zaletę – było wentylowane. Jakąż radość zobaczyłem w wilgotnych oczach mojej Jadwisi, kiedyśmy wszyscy wspólnie mogli zaczerpnąć powietrza narządem oddechu znajdującym się pod skrzydłami. Cudowne uczucie. Orzeźwiające, kojące. W sam raz, by uciec. . >-lecz nie byliśmy tam sami. wspólnie z nami w celi znajdowało się z pół tysiąca, tak jak my oczekujących na egzekucję, owadów. Niezwłocznie zaczęliśmy naradę. Była to doskonała przypadek nie tylko, by ustalić strategię działania, . >-lecz również bliżej się zapoznać. Okazało się, iż wszyscy jesteśmy podzieleni na ekipy ok. stuosobowe z jednym owadem stojącym na czele. Ku mojemu zdumieniu okazało się, iż w mojej ekipie jestem to ja. Cóż, mile połechtało mnie zaufanie i szacunek, jakimi mnie obdarzono, . >-lecz wolałbym sprawować autorytarne rządy w zgoła odmiennej sytuacji. Ponumerowaliśmy wszystkie ekipy i tak Pierwszą dowodził Ambroży, którego schwytano podobnie jak mnie na łące, jednak w nieco innej okoliczności. Ambroży mianowicie jest zapalonym ogrodnikiem i w tamtej nieszczęsnej chwili plewił akurat skrzecznika lekarskiego służącego do produkcji bimbru, co w naszej obecnej sytuacji nie zostało jednak przyjęte przychylnie. Druga Ekipa znajdowała się pod wodzą Klementyny, dość dziwne zwarzywszy, iż owady gębo-skrzydłowce są dosyć szowinistycznymi stworzeniami, jednak w tej ekipie jeszcze sporo miało mnie zaskoczyć. Trzecią Ekipą dowodził Hipolit. Był on typowym jegomoście z krótko przyciętym wąsem, łysiną na czubku głowy i lekko uwydatnionym brzuszkiem. Nosił także okulary. Na czele Czwartej ekipy stał Dominik. Od razu go polubiłem. Był mniej więcej w moim wieku, ok. trzydziestki, równie, a może nawet bardziej ode mnie przystojny z jasnymi, większymi niż przeciętnie skrzydłami i uwodzicielskim spojrzeniem. Za takimi jak my dwaj każda samica się obejrzy. Dominik został schwytany w barze, kiedy właśnie czarował następną panienkę. Zresztą, przewarzająca część z jego dotychczasowych zdobyczy siedziała zamknięta wraz z nami. Piątą Ekipą, jak już mówiłem dowodziłem ja.
porada wojenna, w której skład weszła nasza piątka, zaczęła obrady. Reszta zebranych otoczyła nas kołem przysłuchując się debacie. Wszyscy od razu doszliśmy do porozumienia, iż trzeba się stąd jak najszybciej wydostać. Na razie mieliśmy jednak mało informacji o przeciwniku. Klatka była zbudowana ze szkła, a otwory wentylacyjne zbyt małe, tak aby się poprzez nie przecisnąć. Jedynie w południowej ścianie znajdował się dosyć spory otwór z czymś w środku. Zaczęliśmy tracić nadzieję, wszystkie drogi ucieczki zdawały się być odcięte. Rozproszyliśmy się więc po całym pomieszczeniu szukając słabego punktu , . >-lecz nic nie znaleźliśmy. Wszystkich ogarnęło uczucie bezradności, niektórzy popadli w otępienie.
-To niemożliwe, -pomyślałem- tak aby to cholerne więzienie nie miało słabego punktu. To zwyczajnie niemożliwe.-
Zacząłem, więc sprawdzać wszystko po raz wtóry, . >-lecz i tym wspólnie niczego ciekawego nie odkryłem. Zastanowił mnie z kolei rodzaj szkła, z którego klatka zosta zbudowana. Nie przypominałem sobie, by Głataki konstruowały w swoich podziemnych budowlach takie miejsca. Czytałem na ich temat trochę książek spisanych na podstawie badań nad ich starożytnymi budowlami, . >-lecz nie było tam jakichkolwiek wzmianek na temat więzień. Doszedłem, więc do wniosku, iż jesteśmy przetrzymywani w celi, którą dla swych zbrodniczych planów utkały gady. Zresztą było to widoczne dla każdego, kto zwrócił uwagę na koślawe ściany i dziwnie wklęsły sufit; żaden lud starożytny nie skompromitowałby się w ten sposób. Pomyślałem, iż jakość szkła również musi pozostawiać sporo do życzenia, co napełniło mnie nadzieją , ponieważ gdyby powiodło się nam w jakiś cudowny sposób rozbić szkło bylibyśmy wolni. Zebrałem, więc radę wojenną i wyłożyłem własne domysły. Pierwszą, która zapaliła się do pomysłu rozbicia szklanej ściany była Klementyna. W odróżnieniu do reszty towarzystwa, które było osowiałe i bez nadziei patrzyło w podłogę, Klementyna stwierdziła, iż lepszy taki pomysł niż żaden i zebrała całą własną kobiecą grupę. Kogo tam nie było. Wysokie, niskie, grube, chude, muskularne, cycaste, z małymi piersiami, długowłose, krótkowłose, łyse, stare, młódki i z brodą. Ciekaw byłem niezmiernie, co skłoniło te owadzice do takiej solidarności, gdybym był niewiastą nie musiałbym w ogóle o to pytać. Spytałem Klementynę, jak to się stało, iż w jej ekipie nie ma ani jednego mężczyzny, aczkolwiek wiedziałem, iż to jest z mojej strony nietakt. Ciekawość jednak wzięła górę. Klementyna z rozbrajającą wprost szczerością odpowiedziała, iż jej siostry, jak je nazwała, tworzą rodzaj komuny. Żyją ze sobą z różnych powodów; wszystkie zostały odtrącone poprzez społeczności, w których żyły więc postanowiły nie żyć w samotności, . >-lecz we wspólnocie. przewarzająca część z nich została wygnana ze swych rodzinnych domów na skutek skłonności homoseksualnych, . >-lecz były także takie, które same uciekły. Słuchałem Klementyny z lekkim wytrzeszczem oczu, a gdy zakończyła jedyne na co mnie było stać to:- Aha-
Przysłuchujące dziewczęta popatrzyły na siebie porozumiewawczo i zaczęły po cichu chichotać. Zrobiło mi się niewymownie niemądrze, wiecie jedna z tych sytuacji, kiedy człowiek chce uciekać jak najdalej i już nigdy nie wracać. . >-lecz dla mnie w obecnej sytuacji nie było ucieczki. Pomyślałem, iż życie jest trochę bez sensu. Przychodziły mi do głowy różne refleksje, . >-lecz nie mogłem znaleźć odpowiednich słów, którymi oddałbym właściwie sedno moich uczuć. W młodości słyszałem opowieści dziadka o ludach z południa, które ciągle borykały się z problemami natury przyrodniczej. Pytałem wtedy dziadka o życie i śmierć, . >-lecz dziadek nigdy nie potrafił udzielić mi zadowalającej odpowiedzi. Teraz moje myśli nie potrafiły odpowiedzieć. Jedna chwila wystarczyła, by opanowało mnie przygniatające poczucie bezsensu. Z letargu wyrwała mnie dopiero Klementyna mocnym szturchnięciem w ramie. –Maurycy- powiedziała –może byś pomógł? Wspólnym wysiłkiem możemy coś zdziałać.- Nic nie zdziałaliśmy. Szkło było jednak zbyt grube, by garstka owadów gębo-skrzydłowców mogła się z nim uporać. Po wielu próbach rozbicia szkła osunęliśmy się wycieńczeni na ziemię. Na szkle nie zrobiliśmy nawet rysy. Ta okoliczność w wielu z nas złamała ducha. Zaczęły się wzajemne oskarżenie, pretensje, aż wreszcie Ambroży ryknął swym tubalnym głosem: -Powstrzymajcie swe języki! Wszystkim nam jest ciężko, dla nas wszystkich wróg zgotował jednaki los. . >-lecz nie traćcie ducha, bracia, powiadam wam jeszcze dziś napełnimy nasze kanaliki płucne powietrzem na powierzchni. Opiekun w swej dobroci pozwala nam ciągle żyć i póki w mej starczej piersi tli się dech, będę walczył. – Słuchałem go z niesłabnącym zainteresowaniem i coraz większym uniesieniem mimo niedawnej słabości charakteru postanowiłem wziąć przykład ze starego bimbrownika. Jednak jakże trudno było wytrwać w postanowieniu.
w najwyższym stopniu dokuczliwa była bezsilność. Uczucie > w najwyższym stopniu okrutne, pozbawiające inicjatywy, skazujące na bezruch. Nie mogłem go znieść, nie mogłem go znieść podwójnie, gdy przy moim boku cierpiała Jadwisia. Nie traciłem jednak ducha. Nagle „to coś” zamontowane w dziurze, w jednej ze ścian klatki zaczęło się obracać i, co mnie przeraziło do granic wytrzymałości nerwowej, zasysać powietrze z klatki, a wraz z nim rzesze owadów gębo-skrzydłowców. Jakiż rozległ się pisk. Wszyscy stłoczeni po przeciwległej stronie ściany trzymali się dzielnie, . >-lecz po chwili wytrzymałe dotąd mięśnie zaczęły słabnąć i wielu z nas zostało wessanych do otworu, który mimo, iż nie wiedzieliśmy dokąd prowadzi, zwiastował śmierć. W przebłysku rozsądku dotarło do mnie, iż być może napastnik opracował technikę ułatwiającą transport żywych owadów bezpośrednio do wrzących kadzi. Myśl tą odegnałem od siebie, gdyż nie miałem jakichkolwiek dowodów. Nic także nikomu nie powiedziałem, raczej koncentrowałem się na tym tak aby mnie i lubej Jadwisi nie wessało. Po chwili walka z żywiołem się zakończyła, a my zlęknieni i niemal bez ducha padliśmy na ziemię jak jeden mąż.





Wyzwolenie przyszło z najmniej oczekiwanej strony. Oto klatka nagle zaczęła pękać. Wszyscyśmy w zdumieniu obserwowali jak nasze więzienie wymienia się w kupę gruzu. Nagle doznaliśmy olśnienia: była to kupa gruzu z nami w środku. Błyskawicznie Ambroży zebrał nas w ocalałej jeszcze części klatki. Niełatwo było zapanować nad panikującym tłumem. Dzięki jednak wielkiemu szacunkowi jakim się cieszył i sprawnie zorganizowanej ucieczce miał wystarczający posłuch potrzebny, by nas wyprowadzić. Nie wiedzieliśmy co się dzieje. Dlaczego? Czym wytłumaczyć ten bezmiar szczęścia. Wszyscy chcieli błyskawicznie uciekać, . >-lecz groziło to ogromnymi utratami w owadach. Sypiące się kawałki szkła mogły zebrać śmiercionośne żniwo. Nie mogliśmy do tego dopuścić, więc za wszelaką cenę nasza piątka starała się utrzymać tuszę pod cudem ocalałą częścią więzienia. Nie było to jednak proste. Kobiety krzyczały z przerażenia, jedynie ekipa Klementyny zachowywała jaki taki spokój, dzieci łkały, mężczyźni zdezorientowani patrzyli po sobie nie wiedząc co robić. Mogliśmy tylko mieć nadzieje, iż kąt klatki, pod którą byliśmy ukryci, ostanie się. Nie mogliśmy uciekać, bo wokół nas wszędzie spadało roztrzaskane szkło, zabijając tych nielicznych, którzy pod wpływem impulsu, wylecieli na otwartą przestrzeń. Nie był to przyjemny widok, toteż wielu z nas zasłało podłogę wymiociną. Kiedy kawałki szkła przestały lecieć, podjęliśmy ostateczną decyzję. Nie mogliśmy już dłużej czekać, jakoże z oddali dały się słyszeć odgłosy zwiastujące nasze nieszczęście. Ambroży przejmując komendę wziął na siebie odpowiedzialność za nas wszystkich, . >-lecz jak się później okazało, wywiązał się z tego zadania znakomicie. Najpierw drogi ucieczki znaleźliśmy schronienie pod sufitem pomieszczenia, w którym stała klatka. Stamtąd przyczajeni mieliśmy zaatakować drzwi, a właściwie to, co się za nimi znajdowało, bo z głębi korytarza ziała pusta wszechogarniająca ciemność i dochodziły niepokojące dźwięki. Zwartym szeregiem pod wodzą niestrudzenie podnoszącego nas na duchu Ambrożego, ruszyliśmy w stronę mroku. Staraliśmy się bezszelestnie przemknąć w okolicy ślisko-zimnych ścian. Korytarz był krótki, wąski, aż dziw bierze, iż zmieścił się tam gad kalibru szkarłatnomocznika. . >-lecz w przyrodzie prędzej czy później wszystko może zaskoczyć. Podążaliśmy więc naprzód nie wiedząc co czeka nas w wielkiej jasnej komnacie, w której zaczęła się już okrutna przeróbka pobratymców haniebnie schwytanych w swych siedzibach. Cała budowla, w tym wspomniany korytarz aż trzęsły się w posadach. Nie wiedzieliśmy, co odbywa się w dalszych częściach budynku, . >-lecz skrzydło w którym do chwili obecnej przebywaliśmy było już tylko wspomnieniem. Mimo to staraliśmy się nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi, aczkolwiek wśród spadających kamieni i sypiącego się gruzu nie było to łatwe. Naszym największym atutem było to, iż lecieliśmy, potrafiliśmy gdyż w ostatnim momencie uniknąć śmiertelnego zderzenia. Niestety nie wszyscy. Wielu poległo oddając życie w słusznej sprawie. Ratując swych ziomków, zapisali się w chwalebnej historii plemienia owadów gębo-skrzydłowców. Mimo, iż chwalebna, śmierć ta będzie piękna dopiero, gdy stanie się tylko wspomnieniem.. Na razie ciała stanowiły jedynie krwawą miazgę. Ambroży, korzystając z chwilowej przerwy, w której nie spadł ani jeden odłam skalny, nakazał zatrzymać się u wylotu do wielkiej jasnej sali, o której już przedtem wspominałem. Nie wiem, czy bał się tego co może nas tam spotkać, czy chciał ustalić jakiś sensowny plan działania. Muszę przyznać, iż do chwili obecnej działaliśmy raczej na zasadzie „jakoś to będzie”. Najwyższy był czas, by to uległo zmianie. Na początek musieliśmy znaleźć drogę powrotną, czyli ów długi korytarz, który prowadził do starej, drewnianej chaty. Otoczeni ciemnością korytarza czuliśmy się bezpiecznie. Był to również wybitny pkt. obserwacyjny. Idealnie widzieliśmy, co odbywa się w jasnej komnacie. Był to rodzaj fabryki. W tej „fabryce” jednak produkcja odbywała się przy udziale wyrafinowanych mąk. W kilkunastu wielkich kotłach bulgotały płyny ustrojowe mniszków. Moje obawy się sprawdziły. Klatki miały bezpośrednie połączenie z kadziami. Dzięki szerokiej rury transportowano idących na śmierć. Żywe owady gębo-skrzydłowce wrzucano do nich, by się rozgotowały. Tak otrzymywany półprodukt służył do produkcji bomb ketonowo-plazmowo-monowych, w skrócie BR2. Była to śmiercionośna broń, której użycia zakazywała Konwencja z Mergamonu. Powodowała mocne skażenie terenu i śmierć mlnów istnień. Jednakże i w komnacie sypał się już strop. Zaniepokojone gady pracujące przy kadziach, starały się odsączyć jak najwięcej substancji, którą zamierzały zastosować w krwawej wojnie. . >-lecz budowla stawała się coraz większą ruiną, więc i kaci musieli wreszcie uciec. W niedługim czasie gady szkarłatnomoczniki zaczęły uciekać w popłochu. Podążyliśmy za nimi, frunąc w cień śmierci. aczkolwiek nas zauważyli nie starali się powstrzymać, ważniejsze okazało się dla nich swoje przetrwanie. W morderczym tempie pokonywaliśmy następne metry. Nie było już ważne, kto jest nasz, a kto ich. Wszyscy jednakowo chcieliśmy przeżyć. Dopadliśmy korytarza, który pokonywaliśmy w błyskawicznym tempie zważając jeno na siebie samego i bliskich. Kto nie był jednak wystarczająco mocny-ginął od potężnych uderzeń wielkich ogonów gadów, stratowany, bądź zmiażdżony odłamkami skał. Widok był to daleki od pejzażu spokojnych traw w letnie popołudnie. . >-lecz frunęliśmy dalej [ja i Jadwisia], aż do drewnianej pokrywy w podłodze drewnianej chaty. A właściwie tego co z niej zostało jako iż gady wyłamały pół podłogi, nie zadając sobie trudu otwarcia włazu, co właściwie było nam na rękę, ponieważ dziura prowadząca do wolności była szersza. Wreszcie wydostaliśmy się z podziemi do chaty, a z chaty na powietrze, a tam jak okiem sięgnąć zapadała się ziemia, pochłaniając niecnych morderców. Była to sprawiedliwa kara. My mogliśmy odlecieć.
EPILOG
aczkolwiek w naszych szeregach utraty były poważne – zginęli np. Ambroży i wielu, których osobiście nie znałem, postawiliśmy sobie za cel obwieszczenie światu, czego dopuściły się gady szkarłatno-moczniki. Rozdzieliliśmy się więc i podróżujemy po różnych państwach z tą wiadomością, jak również z ostrzeżeniem skierowanym do naszych. Wiemy, gdyż, iż owady gębo-skrzydłowce stanowią znaczący odsetek wielu społeczeństw. Założyliśmy także fundację wspierającą naszą sprawę.- oto ulotka z numerem konta. Bardzo prosimy o wsparcie finansowe i duchowe. Oto moja historia. Mam nadzieję, iż przekażecie ją kolejnym.- to powiedziawszy Maurycy zatrzepotał skrzydłami i odfrunął.


  • Dodano:
  • Autor: