zapach pszenicy co to jest
Definicja: Metafizyka starości i starość metafizyki, kiedy się wszystko odziera z magicznej skóry.

Czy przydatne?

Co znaczy "Zapach pszenicy"

Słownik: Metafizyka starości i starość metafizyki, kiedy się wszystko odziera z magicznej skóry.
Definicja: - Nie czuj żalu do nikogo, kiedy będziesz zdychać (...). Ani do tego miejsca, które zostawisz za sobą. To miejsce nie jest warte ani jednej minuty żalu. I jeżeli będziesz mógł, to nie zostawiaj za sobą nawet pustego miejsca, bo puste miejsce może coś oznaczać, a ty i ja nie oznaczamy niczego.
Marek Hłasko „Sowa, córka piekarza”

Ten żaglowiec, pomyślał poeta, nazywa się starość. Nikt nie marzy o tym, aby nim popłynąć, niemniej jednak wszystkie kajuty są już zajęte. I hamaki pod pokładem również.
Stephen King „Ballada o celnym strzale”


TU

Srebrna tafla samej siebie; podwójna starość, podwójny ból, podwójna samotność.
Siedzi na łóżku wpatrzona w samą siebie, wiszącą na szafie jak niepotrzebne ubranie, zjadane poprzez żarłoczne mole czasu. Każda zmarszczka, cienka skóra pod oczyma i zwisające piersi emerytowanej mamki widoczne są wyraźniej niż w nieostrym prawdziwym świecie. Półtora metra przeklętego dublera, bezlitosnej powtórki w momencie rzeczywistym.

Koścista ręka unosząca się w górę, 2 szt.
Indycza szyja i wystające obojczyki, razy dwa
Dziury w pamięci a’la ser szwajcarski, porcja podwójna
Przystawka dla dwóch osób: cotygodniowe obstrukcje.

- Płaci pani kartą, czy gotówką?- pyta kelnerka z trudem wciśnięta w przestrzeń pomiędzy szafą a łóżkiem. W dłoni trzyma gruby notes z kartkami szarymi od brudu i potu. Z kieszeni białego fartuszka, ozdobionego różową wstążką w roześmiane trupie czaszki, wyciąga ołówek. Wkłada go do ust i nerwowo gryzie.
- Pani się pospieszy, inni także czekają.
Niesforne włosy co chwila wypadają jej spod beztrosko różowej czapeczki z napisem: „Stacja końcowa”. Elegancka czcionka wije się misternymi serpentynami; wszystko po to, aby uatrakcyjnić usługi, poprawić koniunkturę. Kelnerka przegania włosy z czoła i zakłada je za małe, kształtne uszy, budową przypominające muszelki.
- Płacę gotówką. Lecz dlaczego wszystko dwa razy?- mówi Ona.
Kelnerka obgryzionym ołówkiem wskazuje na szafę, robi kilka niepewnych kroków i gumką gładzi powierzchnię lustra. Głuchy dźwięk ślizga się po małżowinie i wpada do środka, rykoszetując w środku czaszki.
Ona kiwa głową i mówi:
- Może być gotówką. Byle szybciej i bez bólu. I bez bólu.
Kelnerka z przedniej kieszeni fartuszka wyciąga mały, prostokątny kalendarz drukowany na podłym papierze. Starannie wylicza kartki, które kiedyś stanowiły obfity plik, teraz już mocno odchudzony, i wyrywa je delikatnie, uważając, aby nie rozdarły się u góry, gdzie pokryte są warstwą kleju. Jeden dzień dwa trzy czterypięćsześć sieosiedzieeć. Podchodzi do okna
(nowe plastikowe ten pan co nie ma dwóch palców ładnie zakłada termometr jeszcze doda żebyś wiedziała ile warstw na siebie założyć taki miły uprzejmy, hahaha)
i otwiera je.
(otwórz mamo okno nie otworzę zimno mi przeziębię się otwórz ponieważ się grzyb zrobi to się zrobi raka dostaniesz to dostanę umrzesz, hahaha to umrę)
Śmiech dzieci. Skrzek trunkowców. Warkot silników. Smród ulicy.
Do pokoju wpada zimne powietrze, jakby bezczelnie warowało na zewnątrz, aby zastosować okazję i otrzymać się do środka, zabijając Jej ukochane ciepło.
Kelnerka wyrzuca kartki poprzez okno; nie wyrzuca, a wypycha, ponieważ smagane wietrznymi biczami wracają i kleją się do szyby. Jest cierpliwa, podważa kartkę paznokciem i gwałtownym ruchem posyła ją w dal. Śmieje się przy tym, twarzy nie wykrzywia jej zmarszczka niepokoju, zupełnie jakby sypała ziarno gołębiom.
Wiatr uspokaja się, poddaje. Kartki szybują w dół niczym liście w jesienne wieczory, tonące w melancholii; umyka zieleń, umyka życie.
Ona zamyka powieki. Słyszy szczęk systemu i pokój znów wypełnia cisza.
Kładzie nogi na łóżku i wzburza poduszkę, zmęczoną jak naleśnik w nadmorskich barach. Głowa opada miękko w atrybuty kaczek i gęsi.
Podnosi powieki. Kelnerka zniknęła.
Lecz czas znów przyspieszył.


TAM

Matka mówiła, iż po co Jej szkoła, wykształcenie jakieś, co w głowie pomiesza i do roboty zniechęci. Niemcy przyszli, tablice pozrywali, nauczycieli rozstrzelali, a ławkami palą w piecach i dobrze, iż się nie uczyła, ponieważ parę lat życia aby się zmarnowało, ponieważ żadnego papierka aby jej nikt nie wydał.
Ona nie wie, czy dobrze zrobiła. Żal Jej teraz tych literek, kiedyś tak ładnie układających się w słowa, za które pani pogładziła po głowie, dała namiastkę miłości w domu niezaznanej. I ładnie się wtedy uśmiechnęła, powiedziała, iż taka zdolna i pracowita, a Ona przypominała sobie chwile, kiedy dowiadywała się o Ali i jej kocie i zatykała uszy, aby nie słyszeć jak on opróżnioną butelką uderza o ściany i krzyczy, iż to „szysko pszess too sarrrą krofę, óra nie fie o so chozi.”
Nie miała definicje, czy matka wciągnięta w wir mimowolnego pracoholizmu- będącego implikacją „izmu” ojca, jakby chciała powiedzieć: „ jeżeli on może, to i ja także”- zapomniała o niej kompletnie. Przestała kochać i rzuciła w kąt. Szmaciana lalka bez oka; już nie kwili, już nie gaworzy, już są większe problemy niż zmiana pieluchy i zagotowanie mleka.
Tłumaczyła sobie, iż to wszystko poprzez wojnę, iż matka wraca w nocy, aby mieć czym Niemca przekupić, a i samej, co do garnka włożyć.
lecz poprzez to nie była już matką, może jedynie jej mizerną namiastką, półstanem pomiędzy matką-zwierzęciem, dającą pokarm i dach nad głową, a matką-człowiekiem, która pogładzi po głowie, zrozumie, łzy przegoni i skaleczenie niewinne, co w oczach dziecinnych jest jak rana po pocisku wielkiego kalibru, wodą tlenioną przemyje.
W biegu zapomniała najważniejszych uczuć, a teraz nie miała czasu, aby się ich na nowo uczyć.
Dlatego nie płakała, gdy Ją Niemcy bili kolbą po nerkach, aby się szybciej wgramoliła na lawetę. Patrzyła tylko nieobecnym wzrokiem na swą radośnie czerwoną sukienkę i czerwone kałuże krwi, wsiąkającej w ubrania tych, co chcieli uciec, a teraz leżeli na ulicy; spokojni jak Ona; spokojni jak Ona, aczkolwiek już nieżywi.
Stała więc ze spuszczoną głową na przyczepie, wpatrując się w drewnianą podłogę i liczyła sęk za sękiem, każdą parę nóg, każde serce przepełnione trwogą.
Ona się nie bała, nie drżał Jej oddech, broniący się przed krzykiem. Tylko twarz krzyczała purpurą wstydu, wstydu przed samą sobą, iż się cieszy; iż radość wartkim nurtem płynie poprzez żyły, iż endorfiny wypierają smutek i strach.
Matkę już zawołali. Przybiegła zziajana z perłami potu na czole i włosami okalającymi głowę jak promienie słońca na dziecięcych rysunkach.
- Córcia, co się dzieje?! Gdzie oni cię zabierają?!- krzyczała. A Ona milczała, wpatrzona w podłogę; jeden sęk, drugi, trzeci...Matka podbiegła bliżej, chwyciła za barierkę i podciągnęła się na niej jak na drążku. - Co się dzieje, córciu, co?
Odpowiedział jej Niemiec; jeden cios w głowę nie wystarczył, coraz bardziej tuliła się do barierki, jakby to ona była jej córcią, jej najdroższą córcią.
Wreszcie puściła. Zeskoczyła i kiedy lądowała, stopa wygięła się pod nienaturalnym kątem. Coś chrupnęło. Przed upadkiem uratował ją jakiś mężczyzna śmierdzący denaturatem i kiszonymi ogórkami.
Przechyliła się do tyłu jak kostka domina. Nie poczuła, aby z nogą było coś nie tak; wyraźny był tylko ból w środku głowy rozchodzący się falami, zataczającymi coraz to szersze i szersze kręgi cierpienia. Krew zalała jej twarz, płynąc obficie z wywierzyska nosa i źródła zhańbionych ust, aby później połączyć się, tworząc jedną deltę i w rozwidleniach powędrować w dół po wzgórzach policzka.
- Pani uspokój się, do bauera zabierają. Dobrze Jej będzie, lepiej niż tu- rzekł mężczyzną, ona zaś ciągle wychylona do tyłu, tkwiła w jego ramionach przesiąkniętych wonią rozkładającego się potu.
Milczała, zamknęła powieki i odizolowała się w kokonie niedowierzania, jakby nie chciała więcej widzieć, więcej słyszeć i czuć; zamknąć się, odgrodzić, znieczulić, wydestylować z rzeczywistości.
- Pani, żyjesz, pani?- pytał mężczyzna, na klatce piersiowej ciągle mając głowę matki.
A Ona stała z rękami splecionymi na podołku, wpatrując się w matkę, jakby ktoś ją zahipnotyzował, determinując do tej jednej czynności.
Nagle kierowca odpalił silnik, basowy pomruk wypełnił ciszę właściwą wczesnym, jesiennym wieczorom.
Matka ożyła, wyrwała się z objęć mężczyzny i z dłonią przystawioną do czoła wypatrywała Jej wśród ludzi stłoczonych na lawecie. Czerwień sukienki wybiła się z monotonii barw i matka już Ją dostrzegła.
- Córcia, ja cię przepraszam za to wszystko i za ojca, iż ci to zrobił. On nie chciał, nie wiedział, przecież pijany był. A co ja mogłam sama, wiesz przecież...
Ona zatkała uszy i odwróciła się plecami do matki. Nie chciała czuć, nie chciała pamiętać.
Ciężarówka ruszyła; jeden obrót kół i nie widzi jego twarzy, trzy i nie czuje szorstkich palców, wbijających się w ręce, cztery i rytmiczne ruchy ustają, uciekają wraz z bólem, który zawstydzony tym, iż istniał, odchodzi ze spuszczoną głową.
Matka biegła za samochodem, utykając jak kapitan z drewnianą nogą, zostawiony na brzegu poprzez zbuntowaną załogę. Przewróciła się i zaraz podniosła. Tumany kurzu, które unosiły się z niebrukowanej ulicy sprawiały, iż ciężarówka znikała i znów pojawiała się, jakby bawiła się z matką w chowanego.
Ona wciąż stała plecami zwrócona ku matce, twarzą zaś ku drodze, ku przyszłości jeszcze niewiadomej, ale z pewnością lepszej. Włożyła palce do uszu, wyciągnęła i znów zatkała dopływ dźwięku jak to robiła, gdy pani wyszła z klasy i dzieci wpadły w ramiona wolności, wyswobadzając swe gardła krzykiem przedtem stłamszonym.
- ciu...cham...ę - słyszała słowa, mieszające się z warkotem silnika, > lecz nie odwróciła, się, aby nie ujrzeć tej twarzy, która kiedyś z niewzruszoną miną patrzyła na niego, jakby nic się nie działo, jakby wszystko było w porządku.
Matka zatrzymała się i usiadła na drodze, rękoma objęła twarz, pozwalając, aby pot zmieszał się z łzami i krwią. Ludzie podbiegli do niej, otoczyli wiankiem swych ciał.
Ona jechała, sama, bez nich wszystkich, aby przeredagować historię swojego życia, usunąć zdarzenia niepotrzebne, packą zabić postaci jak muchy natrętne i zakręcić kurek ze ściekiem słów.
Jechała, aby narodzić się na nowo.


TU

Jedzenie nie smakuje Jej od dawna. Gardło i jama ustne spalone prowokowanymi wymiotami, nie informują, co je; tylko oczy, jeszcze nie poległe w walce z kataraktą, mogą powiedzieć coś na ten temat. Nieregularne kształty płyną opornie poprzez krtań i lądują w żołądku.
Boi się jeść smażeniny, ponieważ przecież doktor powiedział, iż to już nie dla Niej, iż nie w Jej
(przysmażyć to już nie długo się pani sama może w krematorium w piekle później hahaha)wieku, ponieważ gastryka tempo zwolniła nieodwracalnie. Godzi się więc z przestrachu i spokoju, tak aby Jej córka nie gnębiła, iż tego i tamtego nie można, i przełyka gotowane mięso jak ciepły krochmal, jak zawartość pijackiego nosa wydmuchiwana na chodnik.
Łyżka, z trudem utrzymywana w dłoni, kołysze się, powoli wędruje do ust, pół zawartości zostawiając na brodzie i ze szczękiem opada na dno talerza, pełnego szarego żurku kwaśnego jak rzygowiny, w każdy piątek wypływające poprzez spazmatycznie zaciskane wargi.
Zięć siedzi naprzeciwko Niej. Je wpatrzony w talerz, jakby usiłował wyczytać coś w konstelacji ziemniaków, pływających po powierzchni zupy. Talerz-usta, talerz-usta; jest robotem zaprogramowanym do machania ręką, maszyną pozbawioną uczuć i myśli.
- Co mamę boli?- pyta nagle, ciągle wpatrzony w talerz.- Skóra, mięśnie, czy kości?
Wypuszcza powietrze poprzez nos, kłapie szczęką, a miękkie uszy unoszą się w górę i w dół, w dół i w górę.
Ona patrzy na niego i poprawia bandaż opasający obolały nadgarstek. Czuje, jak każda komórka, każda tkanka gra swoją melodię, nieznaną dyrygentowi, tworząc kakofoniczną orkiestrę bólu.
- Sama nie wiem. Wszystko- odpowiada.
Zięć zostawia łyżkę zanurzoną w zupie i splata dłonie.
- Jak mama nie wie, co mamę boli, to mamę nic nie boli. Tylko się mamie tak wydaje. Nic mamę nie boli.
Zięć jest mądry, córka mówi, iż z niego „fizyk zawodowy”, technikum skończył i nawet ma maturę, więc Ona nic się nie odezwie, ponieważ wie, iż pewnie znowu się pomyliła, iż pewnie znów nie ma racji.
- Zimno mamie także jest, tak?
Ona opuszcza głowę i bawi się nitką wystająca ze swetra, pod który wcisnęła na siebie odpowiednią liczbę ciepłych bluzek i halek.
- także- szeleści, ponieważ zapomniała dziś włożyć swych trzecich zębów, uwierających w dziąsła i podniebienie.
Zięć gwałtownie wstaje z krzesła. Ona drży lekko, ponieważ coś odzywa się w pamięci i steruje ciałem bezwarunkowo.
- W pokoju trzydzieści stopni, a mamie zimno, tak? W ogóle mamie nie jest zimno, mamie się tylko tak wydaje. Wy-da-je!
Boi się, gdy zięć krzyczy. Zniża głowę jeszcze bardziej i mało brakuje, aby zanurkowała do talerza z zupą.
- Co się tak wydzierasz?- córka wchodzi do pokoju. W dłoni trzyma tacę z parującym kalafiorem gotowanym na parze, specjalnie dla Niej, ponieważ przecież gotowane najzdrowsze; żołądek pogłaszcze, jelita popieści. Ona cieszy się w duchu, iż nie będzie czuła smaku jak zapach fekaliów, zamknie także oczy i już zniknie mózgopodobny widok. ponieważ przecież dzisiaj nie może zwymiotować, ponieważ przecież dzisiaj nie piątek.
- Mamo, to już jest starość, doktórka ci powiedziała. I bedzie jeszcze gorzej, bedzie jeszcze gorzej. Bedzie tak, iż się położysz i już nie wstaniesz. Znowu ci zimno. No, przecież jak ci zimno może być?
( poprzez was ( poprzez was)
Nie odpowiada. Bierze widelec w niezdarną dłoń, wbija w kawałek kalafiora i podstawia go pod nos. Pachnie dziwnie inaczej, nie ma zgnilizny i fekaliów, ale jest zapach z przeszłości, co zginęła gdzieś pożarta ( poprzez starość. Uśmiecha się.
Uśmiecha się, ponieważ zapach pszenicy wrócił.


TAM

Dzień zaczynała jeszcze przed kogutem; to Ona powinna piać, oznajmiając światu, iż czas wstać i na nowo rozpocząć walkę.
na początku poranna kąpiel w zimnej wodzie, później łyk wczorajszego mleka i pajda chleba, które musiały wystarczyć do pory obiadu.
I aczkolwiek przestać obejmować się z Morfeuszem musiała już ok. piątej rano, to nie było to dla Niej zbyt uciążliwe. Uwielbiała w letnie poranki budzić się z promykiem słońca spacerującym po twarzy i czuć jego przyjemne ciepło. Wtedy przedramieniem przesłaniała oślepione oczy, zrzucała z siebie stłamszoną kołdrę i podchodziła do okna wychodzącego na niekończące się pole pszenicy. Otwierała je powoli, delikatne, aby skrzypieniem nie zbudzić bauera i jego żony, i czekała, aż powietrze obmyje Jej twarz z maski, jaką nałożyła na Nią noc. I przychodziła ta pierwsza fala orzeźwienia, subtelna, niosąca ze sobą woń eteryczną, co zgromadziła się w takich złocisty kłosach i dorodnych ziarnach. Otwierała usta najszerzej jak mogła i chłonęła ją całą sobą; sercem bardziej niż płucami.
Gromadziła te radosne poranki, te wydarzenia ranne do siebie podobne, aby je zrzucić na to, co jeszcze pozostało Jej w pamięci, a czego chciała się pozbyć jak najszybciej.
Później stawała w szranki z codziennością, odnosząc małe zwycięstwa, które były glorią największą z możliwych.
Robota pomagała zapomnieć o wszystkim.
Zaczynała od dojenia krów, później pomyjami obdarowywała wieprzowinę, która witała Ją w radosnym kwiku. Cieszyła się, iż komuś jest potrzebna, iż Ją kochają nawet przyszłe rolady, schaby i kotlety, iż zamuczą radośnie wszystkie paski i buty.
Gorzej było z ludźmi.
Trójka dzieci, co jeszcze ze światem krzykiem i płaczem się porozumiewała, nieufna była dla jej polskich rąk; mleka świeżego nie chciała, tylko to w proszku, o którym Ona najpierw myślała, iż to cukier puder, a dopiero później, na migi poinstruowana ( poprzez żonę bauera, zrozumiała, z czym ma do czynienia; kleik także z trudem asymilował się z młodymi, aryjskimi podniebieniami. Za to wszystko, co żółte i brązowe potrafiło przyjść z zupełną łatwością, jakby ze złośliwą premedytacją, aby Jej dokuczyć i roboty dodatkowej przysposobić.
później sterta ziemniaków obierana w pośpiechu, wielka na tyle, aby móc wyżywić wszystkich robotników. Skupiała się wtedy na każdym ruchu, na tym jak zedrzeć skórę bez odrywania noża; byle myśleć o tym, co robi teraz, byle nie pamiętać.
Gdy już wykonała roboty kuchenne, chwytała za żelazko z ciężką rozpaloną duszą i prasowała koszule, halki, poszwy, poszewki, spodnie i sukienki, a gdy się bauerowi zebrało na kaprysy to i majtki z brązowymi plamami niemożliwymi do wywabienia. Jeździła po mózgu tym gorejącym kawałkiem metalu, jak po tablicy gęsto zapisanej i wymazywała sekundy, które się w niechciane minuty, tercje, kwadranse i godziny układały.
Później cepem wyganiała ziarno z tych kłosów złocistych, aż mięśnie same sobie śpiewały przedwczesne epitafium. ale Ona się cieszyła, cieszyła, ponieważ znów czuła ten zapach z poranków, odurzających rozkoszną wonią, znów widziała to słońce meandrujące wśród pszenicznych lasów.
I uśmiech nie zszedł Jej z twarzy, gdy kręgosłup pękał, motywując ciało do kręcenia żarnem nawet dla dwóch mężczyzn za ciężkim. Ona się cieszyła z tej mąki zapomnienia, z tego pyłu białego, co ulatywał z wiatrem jak Jej myśli niechciane i nigdy już więcej nie powracał.
Spędzała cały dzień, wyczekując wieczora i zachodzącego słońca, które Bóg wykuł z bursztynu. Czekała na to światło gęste i ciepłe, co pokryje karmelem Jej pole pachnące nowym życiem, Jej życiem. Znosiła trud i ból, aby słyszeć szelest kłosów, pieszczonych wiatrem, szepczących do Niej swym własnym językiem, którego nie rozumiała, ale była pewna, iż chcą Jej powiedzieć,
(ciu...cham...ę)
to,
(Córciu, kocham cię)
co mówiła matka.
Wtedy wiatr ustawał, a kłosy milkły. Zamykała więc okno i kładła się spać z nadzieją, iż kolejnego dnia dowie się więcej.
ale matka milczała.

TU

panie jezu nikt mnie nie rozumie pogniotło mnie życie wychodzę z psiego gardła wychodzę z krowiego żołądka wyprasuj mnie żelazkiem swego serca przepuść ( poprzez magiel swych rąk spraw tak aby ten stary karmazyn zdechł a ona poszła za nim i tak aby im ciało pękało z bólu z zimna zejdź z krzyża i zabierz mnie ze sobą do moich synów którzy są tam już u ciebie tak mnie wszystko boli już więcej nie mogę wytrzymać z nimi tu w tym małym pokoiku duszno mi zimno mi smutno mi wesoło mi już nie mogę patrzyć na te młode twarze z telewizora reklamy programy za głośne za ciche już nie chcę nic słyszeć.
Tym żaglowcem popłynąć.
Chcę puste miejsce dla innych zostawić.


TAM

W sobotnie popołudnia bauer dawał Jej dyspensę. Szła wtedy do starej stodoły, gdzie spotykali się wszyscy Polacy pracujący u gospodarza; był Antek, grający warszawskie melodie na akordeonie z nieszczelnym miechem, Staszek, któremu brona wyłupiła oko i Maryśka, co ją pijani żołnierze próbowali zgwałcić, gdy się wybrała do miasta. Czasem i ludziom z innych gospodarstw udawało się pod osłoną nocy przedostać właśnie tutaj, aby wśród wspomnień, muzyki i przemycanego alkoholu odpocząć po minionym tygodniu i zebrać siły na przetrwanie nadchodzącego.
Ona lubiła te wieczory spędzane beztrosko, bez myślenia, bez pamięci, w zawieszeniu, jakby Bóg nagle odłożył batutę na bok i muzyka świata przestała grać. Siedziała w specjalnie wymoszczonym stogu siana i słuchała opowieści o huśtawkach uderzających bez uprzedzenia, o niewiernych balonach, które wypuszczone z dziecięcej rączki odleciały, gdzieś w przestworza, o tych dziewczynach zostawionych w państwie, o tęsknocie, o smutku, o żalu. O wszystkim...
Ona nic nie mówiła, słuchała tylko z głową wspartą na podbródku, wpatrzona w te twarze, w te oczy pełne nadziei, iż kiedyś wszystko będzie tak samo. Nie mówiła, ponieważ przecież miała narodzić się na nowo, z pamięcią wyczyszczoną zbierać doświadczenia nowe, nieskażone przeszłością plugawą.
Kiedy butelka zatoczyła krąg i znów doszła do Niej, i gdy pociągnęła łyk palącego płynu, wszystko stawało się takie nierealne, takie nieprawdziwe, a zarazem łatwiejsze, ponieważ mówiło, iż może tak siedzieć zanurzona w sianie do końca życia, siedzieć i słuchać pszenicy.
Wtedy Antek stawał na nogach jak z gumy, rozszerzał miechy i wypełniał stodołę dźwiękami nienastrojonego akordeonu. Za chwilę dołączał się czyjś bełkoczący głos:

Przybyli ułani pod okienko,
pukają, wołają, puść panienko.
O, Boże a cóż to za wojacy ?
Otwieraj, nie bój się, to czwartacy.
Przyszliśmy napoić nasze konie,
za nami piechoty pełne błonie.
O Jezu, a dokąd Bóg prowadzi ?
Warszawę odwiedzić byśmy radzi.


Wtedy Ona wychodziła na zewnątrz. Nie chciała słuchać tej melodii, ponieważ przecież wtedy nikt nie mówił, nie było wspomnień cudzych i emocji. Szła za stodołę popatrzeć na pole teraz okryte płaszczem nocy, ale ciągle widoczne w swych niewyraźnych zarysach, ciągle poruszane wiatrem i
(Córciu, kocham cię)
szepczące.
I odpowiadała mu: „Ja także”


TU

- Co się stało, okno otworzyła? Widzisz ją, tak to jej zimno, a teraz wielce okno otwiera. Zobacz jaka franca- słyszy głosy zza drzwi. Cienie tańczą na przeszklonych drzwiach.
Myślą, iż kiedyś wyprowadziła swój słuch na spacer, a ten zerwał się Jej ze smyczy i już nigdy nie wrócił. > lecz Ona słyszy wszystko wyraźnie, czuje ukłucie każdego noża wbijanego w serce po sam trzonek.
- Niech sobie otwiera, co cię to obchodzi, przewieje ją, to jej kwestia.
- Będzie później chodzić i jęczeć, iż ją wszystko boli.
- A niech sobie mówi. Co cię to obchodzi?
- A, no właściwie, to nic.
Cienie pierzchną.
Poprawia ręcznik nasączony octem, który każdego wieczora kładzie na czoło, aby załagodzić okropny ból głowy. Kiedyś pomagało, ale teraz nie chce skutkować wspomagane nawet tramalem. Już się tym nie przejmuje, może wczoraj, > lecz z pewnością nie dziś. Teraz, gdy powrócił zapach pszenicy, nie myśli już o bólu; teraz jest najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi.
To właśnie po to, aby chłonąć tę wspaniałą woń przeszłości, otworzyła okno. Zdziwiła się, ponieważ w ogóle nie było Jej zimno. Nawet dłonie, które przedtem przypominały mrożone mięso, ożyły, przepełnione gorącą krwią. I wzrok się polepszył, jakby coś rozwiało mgłę katarakty. Woli się nie zastanawiać, ponieważ jeszcze wszystko stałoby się takie jak przedtem, a przecież tego aby nie chciała.
Nagle drzwi uchylają się, aczkolwiek uprzednio na szybie nie wykwitł żaden cień. Więc kto?
To kelnerka w swoim różowym uniformie i kapitalistycznej czapeczce „Stacji końcowej”. Już się nie śmieje, już nie pokazuje zębów z nowymi koronkami. Ręce trzyma w kieszeniach fartucha i patrzy na Nią poważnym wzrokiem.
- Czy to już czas?- pyta Ona. Ściąga ręcznik z czoła i siada na łóżku.
Kelnerka kiwa głową.
- Tak, już dojechaliśmy. Właściwie dopłynęliśmy.
Odkłada ręcznik na szafkę nocną i przegląda się w lustrze. Przeczesuje włosy i poślinionym palcem przejeżdża po brwiach.
- Mam się przebierać?
- Nie, to nie będzie potrzebne- odpowiada kelnerka.
- Aha
Z dołu dobiegają dźwięki akordeonu. Ona patrzy na kelnerkę, uśmiech ciśnie się na usta.
- To on, proszę zobaczyć- mówi kelnerka.
Chwiejnym krokiem podchodzi do okna. Zachrypły głos śpiewa już pierwsze słowa piosenki:

Dziś do ciebie przyjść nie mogę, zaraz idę w nocy mrok,
nie wyglądaj za mną oknem, w mgle utonie próżno wzrok...

ale Ona widzi mały, czerwony punkcik, poruszający się, to w lewo, to w prawo; to Antek ze swym rozstrojonym akordeonem i papierosem w ustach.
Opiera dłonie o parapet i wychyla się ( poprzez okno, aby upewnić się, iż to on. Poznaje tę roześmianą twarz i oczy, w których tli się resztka nadziei. Dziwi się, iż chłopak nic się nie wymienił ( poprzez te dziesiątki lat, iż wygląda tak samo jak wtedy, gdy ujrzała go po raz pierwszy.
Odwraca się i patrzy na kelnerkę.
- To naprawdę on-mówi Ona.- W ogóle się nie wymienił.
Kelnerka kiwa głową i uśmiecha się po raz pierwszy.
- Wszystko ( poprzez ten zapach, proszę pani. Czuje go, pani?
Wciąga powietrze do płuc; woń jest intensywniejsza niż zazwyczaj, pęcznieje wewnątrz, jakby chciała ją rozerwać.
Po chwili do Antka dołącza Staszek; szklane oko skrzy się refleksami w mdłym świetle latarni. Przy boku prowadzi krowę, tę samą, którą Ona doiła i karmiła każdego ranka; poznała ją po uchu, naderwanym wtedy, gdy kiedyś próbowała wydostać się z płonącej stodoły.
Jest i Marysia, ciągle piękna i młoda. Za nią z ryjkami przy chodniku maszerują trzy świnie.
- Chodź do nas!- krzyczy Staszek.- Chodź!
Ona znów się odwraca i z uniesionymi brwiami spogląda na kelnerkę; ta wzrusza ramionami i uśmiecha się, ukazując wybielone zęby.
Nagle bloki stojące naprzeciwko, znikają, jakby ktoś od dołu przyczepił do nich sznurki i wciągnął pod ziemię; znikają ławki, huśtawki i drzewa.
Bursztynowe słońce płynie po horyzoncie i skacze wśród niekończącego się pola pszenicy, które nagle zastąpiło boisko i piaszczysty plac zabaw.
Wiatr biegnie wśród kłosów i przynosi jej ten wspaniały zapach; zapach wolności, o której, zamknięta w czterech ścianach, zdążyła już zapomnieć.
- Na co czekasz!?- Staszek znów krzyczy.- Chodź tu, na dół!
Postanawia dłużej nie zwlekać, ponieważ gdyby to wszystko znikło, uciekło, śmiejąc się z Niej...
Wchodzi na parapet i wspiera się na klamce, aby nie stracić równowagi, ponieważ przecież nie chciałaby się zabić.
Zamyka powieki i skacze, tonąc w powietrzu ciężkim i gęstym, przepełnionym echem ziaren i kłosów złocistych.
Czuje pod bosymi stopami grudki ziemi i kamienie wbijające się w skórę.
Więc wszystko w porządku, więc nic się nie stało. Coś mówi Jej jednak, aby nie patrzyła za siebie, ponieważ wtedy ujrzałaby to,
(krew ręce nogi wykręcone splugawione grawitacją)
co popsułoby całe przedstawienie.
Wyciąga ręce przed siebie; kłosy ślizgają się pod dłoniach, pieszczą skórę. Zapach wdziera się do nosa, przepełnia ją, unosi, rozrywa.
Marysia, Antek i Staszek są już daleko, co chwila wołają Ją, aby pobiegła za nimi.
ale Ona płynie w swej drogiej kajucie.
Woli płynąć powoli, ponieważ bilet kosztował Ją całe życie.
  • Dodano:
  • Autor: