przypadek doktora co to jest
Definicja: Shakespaere słownik.

Czy przydatne?

Co znaczy Przypadek doktora Frankowskiego

Słownik: HAMLET
„Przyjmij je zatem i nie próbuj pojąć.
Więcej jest rzeczy w niebie i na ziemi,
Niż się wydaje naszym filozofom,
Drogi Horacjo.”
William Shakespaere
Definicja: Następny wstrząs wyrwał mnie gwałtownie ze snu. Powóz wpadł po raz następny w dziurę, a dodatkowo, co po chwilę błyskawica rozświetlała szare jesienne niebo, a grzmot mącił spokój. Podniosłem kołnierz mojego płaszcza i mocniej wtuliłem się w gruby pled.
-Bedzie lało panocku -rzucił poprzez zęby woźnica i wypluł na błotnistą drogę niedopałek. Był to krzepki chłop z sumiastym wąsem z pokroju tych, co to jeszcze nie zepsuci poprzez cywilizację: uczciwy, mocny i prostolinijny, a iż lubił wypić, cóż każdy ma jakieś wady. Na chrzcie dali mu Maciej. -Panocku zajadę do gospody, co aby konie odpoczęły, a i my byśmy przed deszczem uciekli.
-Dobrze Macieju zatrzymamy się na noc w gospodzie.-Woźnica odpalił następnego papierosa, wypuścił kłąb dymu i zaciął konie. Błyskawica rozświetliła niebo i przydrożnego Chrystusa, który smutno spoglądał na nas ze swojego krzyża. Pierwsze krople deszczu zaczęły kapać leniwie z nieba.
Byłem doszczętnie przemoczony i zziębnięty, gdy przekraczałem próg gospody. W środku panowało przyjemne ciepło, które biło od huczącego wielkiego kominka. Za drewnianą ladą stał tęgi łysawy jegomość w brudnym mocno sfatygowanym fartuchu.
-Czym mogę służyć jaśniepanu? -Zapytał z nutką lizusostwa w głosie.
-Chciałbym pokój na jedną noc dla mnie i mojego woźnicy i coś gorącego do zjedzenia.
-Już się robi jaśniepanie. Maryśka! Zaprowadź pana na górę i oblecz pościel.-Maryśka, młoda wiejska dziewucha zaprowadziła mnie do pokoju na piętrze i przygotowała posłania, a zaraz później napełniła cynową balię gorącą wodą. Na krześle położyła świeże ręczniki i kłaniając się nisko zostawiła mnie samego.
Pioruny biły, co raz, a deszcz uderzał jednostajną kanonadą w szyby i dach gospody. Siedziałem odświeżony i syty nad kielichem grzanego miodu paląc cygaro i wypuszczając kłęby dymu. Przy kontuarze siedzieli miejscowi chłopi i raczyli się wódką. Marcin po oporządzeniu koni dołączył do nich.
Nagle przeciąg zdmuchnął płomień mojej świecy i zimny powiew wiatru wpadł nieproszony do izby. Do gospody wszedł jegomość w okularach, ze skórzaną czarną torbą, jaką najczęściej nosili ze sobą lekarze. Omiótł wzrokiem izbę i zajął miejsce przy kominku. Chłopi przy barze umilkli i patrzyli dziwnie na nocnego gościa, po czym powoli jeden po drugim zaczęli opuszczać izbę. Ponownie przyjrzałem się owemu człowiekowi i teraz zrozumiałem zachowanie chłopów. Gość ów był bezwzględnie suchy mimo szalejącej ulewy, a nie posiadał nawet parasola, był suchy jak przysłowiowy pieprz. Zaintrygowało i mnie to i nabrałem przemożnej ochoty poznania owego osobnika. Nie wyglądał na chłopa raczej na inteligenta, a może nawet szlachcica. -Może to jakiś miejscowy ekonom na usługach dworu? -Pomyślałem. Torba lekarska była elegancka, podobnie jak okulary i inne przedmioty ubioru. Buty mimo błota czyste i wyglansowane. Właśnie gospodarz podawał mu półmisek dymiącego jedzenia i dzban grzanego miodu, gdy powziąłem decyzję, iż za wszelka cenę muszę z nim porozmawiać.
Okazja nadarzyła się już po kwadransie, gdy jegomość wyciągnął papierosa i rozpaczliwie próbował odnaleźć zapałki. Błyskawicznie zaoferowałem się z ogniem. Mężczyzna odpalił i podziękował grzecznie, na co ja zapytałem:
-Można się dosiąść do szanownego pana? Nic tak nie skraca oczekiwania jak miłe towarzystwo. -Jegomość popatrzył na mnie podejrzliwie.
-A skąd pan wie, iż moja osoba to miłe towarzystwo?
-Zaryzykuję. Z dwóch rzeczy: rozmowa z panem, albo picie wódki z parobkami wybieram pana.
-Proszę bardzo, skoro uważa pan, iż jestem kimś, z kim miło upłynie panu czas. -Przysiadłem się szybko, aby gość nie zdążył się rozmyślić. Zamówiłem następny dzban grzańca i poczęstowałem go cygarem.
-Oo., cygaro -zrobiłem na nim wrażenie -jak ja dawno nie paliłem cygar. Jest pan miły panie, panie...?
-Michał Krakowski bardzo mi miło.
-Frankowski, Jan Frankowski lekarz nauk medycznych i farmakologii.-Przedstawił się elegancko.
-doktor?
-Raczej naukowiec. Nie leczę ludzi, to oznacza nie prowadzę praktyki lekarskiej, staram się raczej pomagać ludzkości w inny sposób badam leki, które pomogłyby pokonać różne dolegliwości dnia codziennego, jakie towarzyszą człowiekowi od zarania dziejów.
-A, więc naukowiec. Pan odkrywa tajemnice medycyny, ja odkrywam tajemnice geografii. Jestem podróżnikiem, geografem i klimatologiem. Pozwoli pan, iż zadam panu pytanie, jakie mam na końcu języka odkąd pana ujrzałem.
-Ależ proszę niech śmiało pan pyta.
-Niech mi pan powie szanowny panie, -tu popatrzyłem mu głęboko w oczy jak przyjaciel -dlaczego mimo takiej ulewy, wyrazem oberwania chmury pan wchodząc tutaj był zupełnie suchy, co więcej pańskie buty nie miały na sobie ani grama błota, mimo tego, iż podwórze niemal w nim tonie. Czy pan unosi się w powietrzu, pomiędzy kroplami deszczu? - Zażartowałem na koniec.
-Drogi panie to bardzo długa historia i poniekąd spotyka mnie pan tutaj w tych okolicznościach, gdyż ta historia ciągle trwa. -Tu zawiesił głos, wypuścił kłąb białego dymu i sięgnąwszy wzrokiem w krainy tylko jemu dostępne zaczął opowiadać.

Opowieść doktora Frankowskiego.

Wychowywałem się w rodzinie, gdzie edukacja była traktowana niemal jak religia. Tata był profesorem literatury klasycznej i filozofii, matka doktorem chemii. Byłem jedynakiem, hołubionym, rozpieszczanym, lecz także pokładano we mnie nadzieje powiązane z jakąkolwiek dyscypliną naukową. Podejrzewam, iż rodzice nie przeżyliby, gdybym był zwykłym chłopcem, a nie rządnym wiedzy młodzianem. Gdy skończyłem cztery lata miałem już guwernera, który uczył mnie łaciny, historii, literatury i dobrego wychowania. później ukończyłem idealną szkołę fundamentalną w mieście, gimnazjum, szkołę średnią, nie licząc masy dodatkowych zajęć pozaszkolnych jak taniec, literatura, teatr, czy edukacja gry na skrzypcach. Po latach nauki obowiązkowej przyszedł okres na wybór studiów. Pierwszy raz w moim życiu miałem zadecydować sam, jaką dziedziną edukacji się zajmę. Jak panu już wspominałem rodzina moja to melanż chemii i filozofii, literatury i matematyki, co wyraźnie dało się zauważyć, gdy rodzice próbowali zareklamować każde własną katedrę. Kochałem ich bardzo i nie chciałem ich zawieść swoim wyborem. Powiedziałem im, iż muszę się zastanowić i odetchnąć od rodzinnego miasta. Pragnąłem wyjechać na jakiś czas i przemyśleć wszystko od samego początku. O dziwo zgodzili się.
Wybrałem Londyn. Europejska stolica ze wszystkimi jej zaletami
. Zbyt daleka aby rodzice zechcieli mnie odwiedzać w każdy weekend.

Londyn przywitał mnie typową londyńską mgłą i mżawką. Zamieszkałem w dzielnicy Richmond, nieco oddalonej od centrum, lecz spokojnej i pełnej zieleni. Gdy mialem ochotę zwiedzić centrum wsiadałem w kolej i po trzech kwadransach spacerowałem wzdłuż Tamizy podziwiając Big Bena i Parlament. Atmosfera Londynu bardzo mi odpowiadała, flegma wyspiarzy i ich powściągliwość była dla mnie jak lek po wspólnym mieszkaniu z nadopiekuńczymi rodzicami i tłumem wykorzystywanych i nauczycieli. Tutaj miałem wreszcie spokój i samotność, za którą tak tęskniłem. W wolnych chwilach siadałem na ławce w okolicy Tamizy i zaczytywałem się w Byronie, albo Homerze. To byli moi najlepsi przyjaciele. Jedyny mankament, który mnie dręczył, to pogoda tego miasta, te ciągłe mgły i deszcze, kałuże rozchlapywane kołami powozów i katar, który wiecznie mi towarzyszył.
Tak mijały mi dni beztrosko, a decyzja o kierunku studiów nie przychodziła.
Aż nareszcie przyszedł dzień, od którego moje życie diametralnie zmieniło kierunek. -Tu Frankowskiemu zadrżał głos, jak osobie, która żywo pamięta wzruszające momenty swojego życia. Wyciągnął srebrną tabakierę, wciągnął nosem szczyptę tabaki i kontynuował dalej.
To był majowy poranek, najpiękniejszy dzień, jaki było mi dane widzieć w Londynie od momentu przybycia tam. Kwitnące drzewa, kwiaty, motyle i uśmiechnięci uprzejmi ludzie. Słońce ten boski akumulator ładujący ludzką baterię wszelaką energią potrzebną człowiekowi aby niczym Dawid z Goliatem, miał siłę zmierzyć się z całym światem. Przechadzałem się właśnie po parku, gdy usłyszałem krzyki przerażonych ludzi, którzy odskakiwali na trawnik w panice. Po żwirowej alejce galopował spłoszony koń, biegnąc na oślep przed siebie. W jego siodle kurczowo trzymająca go za szyję siedziała przerażona młoda amazonka, była blada jak papier i przerażona niczym człowiek na widok bestii piekielnej. Jeszcze okres i kobieta owa spadnie i skręci kark. Nie myślałem długo, podbiegłem do młodego człowieka, który stał w okolicy wraz ze swoim wierzchowcem sparaliżowany strachem, odepchnąłem go zdecydowanie i jednym skokiem dosiadłem srokacza. Spiąłem go mocno i pogalopowałem za spłoszoną amazonką. Wkrótce dopadłem dziewczynę i zdecydowanym silnym chwytem zmusiłem spłoszonego ogiera aby się zatrzymał. Blada kobieta osunęła się zemdlona w moje ramiona. Wtedy w promieniach złotego słońca zobaczyłem, jaka jest piękna. To było ziemskie wcielenie Wenus, Afrodyta Albionu, poczułem ukłucie i wiedziałem, co to za ból, to Amor wbił głęboko swą strzałę w moje serce.
Tak poznałem Penelopę młodą Angielkę z dobrego domu. Miłość była dla mnie dotąd nieznanym zjawiskiem, a raczej znanym tylko z kart literatury i powiem z całą odpowiedzialnością, iż nie ma takich słów, które potrafiłyby opisać, co się działo wtedy ze mną. Spotykaliśmy się z Penelopą niemal każdego dnia. Rozmawialiśmy o wszystkim począwszy od literaturze, a skończywszy na bezmiarze kosmosu i roli Boga we wszechświecie. Czas mijał, kończyło się lato, a ja nie zdecydowałem o studiach. Nie potrafiłem skupić myśli na niczym innym poza piękną Penelopą.
Wrzesień był bardzo chłodny i deszczowy. Padało prawie każdego dnia, mimo to spacerowaliśmy po parku omijając kałuże. Nam nie było zimno, nas grzała miłość. W niedzielę mieliśmy spędzić wieczór w teatrze, a później zaplanowałem, iż poproszę Penelopę o rękę. Kupiłem za resztę oszczędności pierścionek z brylantem i czekałem tylko stosownej chwili. To był chłodny wieczór, na szczęście bez deszczu. Pod teatrem zebrał się już duży tłumek i ciągle podjeżdżały nowe powozy. Penelopy jednak nie było. To dziwne, ponieważ nigdy się nie spóźniała. W kieszeni surduta ściskałem mocno puzderko z pierścionkiem drepcząc tam i z powrotem o trotuarze. Zostało pięć min. do przedstawienia, a Penelopy jak nie było tak nie ma. Musiało się coś stać –pomyślałem i ruszyłem w stronę dorożek.

-Sire - usłyszałem głos Georga, lokaja Penelopy -Sire! Proszę zaczekać! Panienka jest chora…
-Co takiego? Jak to chora? Co się stało?
-Wczoraj już źle się poczuła, miała katar, wieczorem przyszła gorączka, a od rana leży nieprzytomna. Rano był lekarz Jenkins, lecz nic nie pomógł. Powiedział tylko, iż jedynie w Bogu nadzieja, iż to pewnie poprzez ten deszcz, panienka przemokła złapała katar i zapalenie płuc.
-Jedziemy Georg, muszę ja zobaczyć! -Georg mówił prawdę. Penelopa leżała nieprzytomna z mocną gorączką, a przy łóżku gromadziła się cała rodzina wraz ze służbą. Poprosiłem o chwilę sam na sam z moją ukochaną. Klęknąłem. Na stoliku płonęła drgając świeca. Nie tak miał wyglądać ten wieczór. Wziąłem moją ukochaną za rękę i rozpłakałem się jak bóbr…
Penelopa nie męczyła się długo, zmarła dwa dni później z uśmiechem na swojej pięknej twarzy. Na pogrzebie lało jak z cebra. Żałobnicy powoli odchodzili znad błotnistego dołu, gdzie spoczywało w trumnie ciało pięknej Pen. Zostałem tylko ja sam. Ja i moja ukochana. Powoli podniosłem oczy ku zachmurzonemu niebu:
-Dlaczego? -Wyszeptałem w stronę stwórcy -Dlaczego właśnie ona? -Patrzyłem prowokująco w niebo, a krople ulewnego deszczu mieszały się z moimi łzami i upadały na błotnistą ziemię cmentarza.
-Nieeeeeee!!! Już nigdy nie zabierzesz mi nikogo! Słyszysz!? Nigdy! -Krzyczałem niczym szaleniec w akcie skrajnej rozpaczy, wtedy na okres błyskawica rozjaśniła niebo. Samotny grzmot zburzył jednostajny szum deszczu. -Więc wypowiadasz mi wojnę -rzuciłem Dobrze, chcesz wojny będziesz ją miał!
Odszedłem z cmentarza wiedząc, czemu poświęcę swe życie, aby dokonać zemsty. Poświęcę je medycynie i odkryję lek, które da ludziom życie wieczne urągając Bogu.
Frankowski odpalił następne cygaro i wypuścił kłąb dymu. We mgle tytoniowej miał w swoim wyrazie twarzy coś faktycznie upiornego.
-Niech pan kontynuuje, to faktycznie ciekawe- poprosiłem.
Medycynę skończyłem z wyróżnieniem, później był doktorat, aż nareszcie Królewska Akademia Nauk odziedziczyła po jakiejś ekscentrycznej rumuńskiej rodzinie stary opuszczony zamek w Transylwanii i szukała na tyle szalonego naukowca, który udałby się tam w celu przeprowadzenia badań nad deszczem. To była szansa, na którą czekałem całe lata. Laboratorium na odludziu, bez wścibskiego rektora i grona nadętych naukowców, którzy patrzą każdemu na ręce. Przyjąłem to stanowisko z radością. Przyznam, iż było trochę kłopotów, ponieważ akademia szukała klimatologa, a ja byłem medykiem, lecz przekonałem ich, iż zbadam tamtejszy deszcz pod kątem jego wpływu na katar sienny u miejscowej ludności.
Zamknąłem się na rumuńskim zamku niczym upiór. Raz w tygodniu miejscowy chłopak przywoził mi jedzenie i zabierał brudne rzeczy do prania. Czasami mi pomagał przy różnych eksperymentach. Był na tyle niemądry, iż nawet nie podejrzewał w jak przełomowym dziele bierze udział. Po wielu doświadczeniach powiodło mi się wymyślić impregnat, który chronił tkaniny przed deszczem. Pomyślałem, , iż opracowanie środka, który chroniłby człowieka przed wpływami atmosferycznymi wydłużyłoby znacząco jego życie. Wszak to właśnie niesprzyjające warunki pogodowe takie jak deszcz, śnieg wiatr powodują u ludzi sporo chorób, a nawet śmierć. Rozpoczyna się od kataru, później jest przeziębienie, zapalenie płuc, gruźlica. Wziąłem się, więc do ciężkiej pracy. Gdy miałem pewne sukcesy na myszach pomyślałem, , iż czas wypróbować to na człowieku. Sporządziłem odpowiednią mieszaninę i po zagęszczeniu jej czekałem tylko na ostatni składnik -mianowicie wodę deszczową. Czekałem dzień, dwa dni, tydzień, a deszczu jak na lek. nareszcie jednak przyszedł. Upiorna ulewa w środku nocy, pioruny i błyskawice i ściana oczekiwanego deszczu. Całą noc łapałem deszczówkę do wszystkich wiader i beczek, jakie miałem na zamku, aby nad ranem dzięki niej utworzyć ów cudny specyfik -tabletkę przeciwdeszczową. Uformowałem ich chyba z pięćdziesiąt, po czym znużony położyłem się spać. Rano akurat pojawił się Jasiek, który przyniósł mi świeże ubrania, pocztę i jedzenie. Podziękowałem mu i posłałem go do wsi po butelkę wina, a może i dwie -wszak było, co uczcić. Nim wypróbuję lek na sobie chcę wznieść toast zwycięstwa nad naturą. Posprzątałem laboratorium, zjadłem śniadanie i zanurzyłem się w gorącej kąpieli.

Powoli szarówka spowijała okolicę, zapaliłem pierwsze świece i czekałem na Jaśka, który zwyczajowo się spóźniał. W oddali zauważyłem płonące pochodnie- pewnie jakiś miejscowy zwyczaj, coś jak noc Kupały, albo inne dożynki. Pochodnie jednak wyraźnie przesuwały się w kierunku zamku, mojego zamku. Zacząłem rozróżniać w ich blasku kosy, grabie i cepy, a nawet siekiery. Tłuszcza wykrzykiwała coś, co nie brzmiało przyjaźnie, po chwili poleciały pierwsze kamienie w moja stronę. Tłum wdarł się na dziedziniec i zaczął rozbijać cenny sprzęt laboratoryjny, przewracać probówki, niszczyć wszystko, co nie wyglądało jak sprzęt do uprawy ziemi. Ja schowany w cieniu ściskałem mocno woreczek z tabletkami, gdy nagle ktoś z tłumu wskazał mnie palcem. Tłuszcza umilkła. Przed tłum wyszedł proboszcz z krzyżem i kropidłem i w ciszy powoli podszedł do mnie
-Apage Satanas -rzucił w moja stronę i zaczął chlapać mnie wodą święconą. To był sygnał dla tłumu, poleciały kamienie, ktoś rozdarł mój surdut, ktoś inny rozbił mi okulary. Nagle popchnięty wywróciłem się na bruk a z zawiniątka rozsypały się wszystkie moje tabletki przeciwdeszczowe. Tak miało się skończyć epokowe odkrycie? Nigdy! Nie pozwolę na to! Ostatkiem sił sięgnąłem garścią po moje dzieło i tyle ile mogłem połknąłem łapczywie. później spadły następne ciosy. Nie wiem jak długo byłem nieprzytomny, lecz gdy otwierałem zapuchnięte oczy jakiś chłop wiózł mnie na kupce siana, a w oddali widziałem łunę pożaru -to płonął mój zamek. Chłop dojechał do granicznego kamienia, zrzucił mnie niczym worek na drogę, przeklął coś po rumuńsku, cisnął w mnie podartym surdutem i rozbitymi okularami i splunąwszy odjechał w kierunku wsi.

Leżałem półmartwy patrząc w gasnące gwiazdy, wszystko mnie bolało. To cud, , iż nie miałem nic złamanego. Niebo powoli zasnuwały chmurki. Zaczął kapać nieśmiało delikatny deszczyk, lecz mnie się nie imały jego krople, omijały mnie jakbym był chroniony cudowną mocą. Mocą tabletek przeciwdeszczowych. Więc jednak wygrałem, pokonałem naturę, jestem ogromny!!! Nigdy nie byłem bardziej tryumfujący.

-Co się stało, , iż wieśniacy zaatakowali pańska siedzibę? –Zapytałem.
-To proste. Jasiek rano, gdy przyniósł mi jedzenie zobaczył na stole moje tabletki, pomyślał, , iż to cukierki i zżarł kilka. Gdy wieczorem matka wkładała go do bali z deszczówką aby go wykąpać woda przed nim uciekała na wszystkie strony. To sukces działania tabletek jak się pan domyśla. Matka pomyślała, , iż Jaśka opętały złe moce, a więc ja i pobiegła do wójta, ten do plebana, a resztę pan już zna.
-Niesamowita historia. A co na to Królewska Akademia Nauk?
-Niestety cała dokumentacja została zniszczona, a szanowne gremium naukowe patrzy na mnie jak na szarlatana i bełkocze coś o lobby parasolników. Podróżuję, więc po świecie niczym dziwoląg i szukam jakiegoś sponsora aby zacząć badania na nowo.
Dzban miodu świecił pustkami, gdy lekarz podziękował za towarzystwo i ubrawszy swój płaszcz podróżny opuścił gospodę.

Na zewnątrz świt powoli spływał na przemoczoną ziemię, lekki deszczyk kropił jeszcze z nieba, gdy po błotnistej drodze podążała przygarbiona postać z torbą lekarską, a zimne krople omijały ją w jakiś cudowny sposób
  • Dodano:
  • Autor: