demokracja bezpośrednia ależ co to jest
Definicja: o co można aby zapytać startujących w nich polityków: na przykład o ich stosunek do.

Czy przydatne?

Co znaczy DEMOKRACJA BEZPOŚREDNIA - ALEŻ TAK !

Słownik: Wobec ciągle nowych zdarzeń na scenie politycznej właściwie trzeba aby pisać tylko bieżące komentarze. Jednak podobno zaraz wybory, podpowiadam więc, o co można aby zapytać startujących w nich polityków: na przykład o ich stosunek do referendów, będ�
Definicja: Inspiracją dla tego tekstu jest artykuł Michała Pisarskiego "Demokracja bezpośrednia w Polsce. ... Niemożliwe ?", opublikowany dopiero co w iThinku. Artykuł Pisarskiego czytałem z pewnym rozbawieniem, w pierwszej kolejności na skutek dość naiwnego wyobrażenia autora o procesie tworzenia prawa, który jego zdaniem sprowadza się do mechanicznego wyboru spośród przedstawionych (poprzez kogo?) opcji. Zaletą artykułu jest jednak niewątpliwie to, iż podziałał na wyobraźnię Czytelników, o czym świadczy liczba komentarzy. A w dyskusji nawet na tak przedstawiane tematy rodzą się czasem ciekawe pomysły, (niekoniecznie do natychmiastowej realizacji), pojawiają dowcipne komentarze (jak ten o noszeniu bielizny na, zamiast pod ubraniem) i kształtują poglądy polityczne, w szczególności młodych ludzi, wobec czego warto na takie teksty patrzeć z sporą dozą życzliwości.

Demokracja bezpośrednia, w takiej stechnicyzowanej postaci jaką sobie wyobraża Michał Pisarski, pojawia się już zresztą powoli w bardziej zaawansowanych cywilizacyjnie państwach, pod postacią rozmaitych udogodnień technicznych w trakcie różnego rodzaju głosowań. Jednak demokracja bezpośrednia to ciągle w pierwszej kolejności bezpośrednie głosowania obywateli, a więc referenda.

Różnie z takimi głosowaniami jest na świecie, lecz w Polsce mamy z tym niewątpliwie spory problem. Gdyż ustawa referendalna ustanowiła wymóg 50 procentowej frekwencji, powiodło się jak do chwili obecnej tylko jedno, zatwierdzające konstytucję. Ostatnim odpowiednikiem nieudanego, jest referendum w kwestii Rospudy. Niebezpiecznie prawie się już ukształtowało powszechne przekonanie, iż referendum (w dowolnej sprawie) można sobie odpuścić, ponieważ i tak nic z niego nie wyjdzie. Zdarza się także, iż nie uczestniczenie w referendum jest traktowane jako jednak zabranie głosu, na przykład przeciwko zmianie, proponowanej w tym głosowaniu. Niechęć do udziału w referendum wynika również z ogólnie złych notowań polityki i polityków i świadomości, iż i tak po referendum dalsze, konkretne działania będą od nich uzależnione.

Z takiego nastawienia społeczeństwa do tej w najwyższym stopniu demokratycznej z demokratycznych form sprawowania władzy korzystają politycy, w faktycznie istotnych dla ogółu kwestiach uzurpując sobie prawo do wyłącznego decydowania o tym, co jest słuszne, bądź jak trzeba postąpić (chociażby Irak, czy tarcza antyrakietowa). W naszej, polskiej sytuacji politycznego rozdrobnienia, gdy nawet partia o największym poparciu i mająca największy wpływ na wszelakie decyzje reprezentuje już nawet nie mniejszość wszystkich obywateli ( a więc licząc również tych, którzy nie wypowiedzieli się, nie uczestnicząc w wyborach), lecz regularnie nawet mniejszość spośród tych, którzy głosowali, referenda powinny być znacząco częstsze, i zdecydowanie bardziej wiążące, dla obecnie sprawujących władzę.

Czy można coś zrobić, aby zatem zmienić to dość niekorzystne nastawienie społeczeństwa do wszelkiego rodzaju powszechnych głosowań? Moim zdaniem można i koniecznie trzeba, gdyż bez poczucia podmiotowości, kształtowanego w największym stopniu właśnie przez bezpośrednie głosowania, ginie w społeczeństwie poczucie odpowiedzialności za los narodu jako wspólnoty, stajemy się społeczeństwem zatomizowanym, podatnym na rozmaite manipulacje, bezwzględnie walczącym ze sobą, pojedynczo i w rozmaitych ekipach, wyłącznie o swoje interesy. Przykładów aż nadto, lecz odwołam się tylko do jednego: bezwzględnie zwalczającego wszelaką konkurencję środowiska adwokatów i radców prawnych, pod nie mającym żadnego racjonalnego uzasadnienia pretekstem utrzymania wysokiego poziomu swoich usług. A przecież to duża część tak zwany intelektualnej elity narodu. Jest wprawdzie w tej sprawie pewien postęp (ustawa o doradcach prawnych), jednak o pełnym otwarciu zawodów prawniczych, wobec bezradności polityków, mogłoby rozstrzygnąć właśnie referendum.

Konkretnie trzeba aby zmienić ducha i literę ustawy o referendach. Ducha ustawy zmienimy, jeśli będzie ona jasno stwierdzała (może w preambule?), iż nie uczestniczenie w referendum nie znaczy zajęcia jakiegokolwiek stanowiska w kwestii, czy temacie referendum, ale wręcz przeciwnie, znaczy zgodę na to, co i jak zadecyduje przewarzająca część biorących udział obywateli. Takie podejście otwiera drogę do zupełnie innego spojrzenia na sprawę frekwencji w referendum i oduzależnienia od niej w sporym stopniu ważności głosowania.

Oczywiście nie można zupełnie zrezygnować z ustawienia poprzeczki frekwencji na jakimś poziomie - przy zmianie litery ustawy możliwy jest jednak rozsądny kompromis. Tu proszę o skupienie się, ponieważ będzie trochę matematyki:
Otóż jak już się powiedziało, do ważności referendum potrzebna jest aktualnie frekwencja przynajmniej 50 procentowa, a pozytywną (albo niekorzystną) odpowiedź na zadane pytanie musi udzielić przewarzająca część, ( a więc przynajmniej 50 proc. głosujących, oczywiście plus jeden głos. Czyli jak łatwo policzyć (0,50 uprawnionych głosujących, razy 0,50 głosów popierających, ((albo przeciwnych = 0,25 wszystkich uprawnionych) wystarczy aby nieco więcej niż 25 proc. uprawnionych do głosowania powiedziało "tak" ( (((albo "nie") i rezultat jest istotny i na tyle wiążący, na ile w konkretnych kwestiach przewiduje ustawa. jeśli jednak głosować przyjdzie tylko 40 proc. uprawnionych, to nawet gdy 80 proc. z nich odpowie "tak" (czy także "nie") na pytanie referendalne, co przecież daje już (0,40 razy 0,80=0,32) 32 procentowe poparcie (( ((((albo brak poparcia), to głosowanie jest nieważne. Dlaczego? Czyż 32 proc. głosów obywateli to mniej niż 25 proc.? To właśnie ustawowe, nigdzie wprawdzie wyraźnie nie sformułowane założenie, iż nie uczestniczenie w głosowaniu jest głosem sprzeciwu (nie głosowali, nie wiemy co myślą, więc na wszelaki wypadek zakładamy nieważność głosowania, która to decyzja jest regularnie faktycznym poparciem jednego z możliwych stanowisk w kwestii będącej obiektem referendum), skutkuje utrzymywanie się takiej beznadziejnej bzdury.

Rozwiązanie tego problemu pewnie już Szanowni Czytelnicy widzicie: wyrzucamy z ustawy wymóg określonej frekwencji i wprowadzamy wymóg określonego procentowego poparcia ((( (((((albo odmowy poparcia), lecz właśnie: czy 25 proc. ? A może aby tak pójść jeszcze dalej ?

Popatrzmy na to, jak wygląda przypadek w Sejmie tworzącym prawo: niektóre partie koalicyjne, które uzyskały poparcie zaledwie kilkunastu proc. wyborców, co przekłada się na poparcie mniejsze, niż 10 proc. ogółu społeczeństwa, miały poważny, regularnie decyzyjny wpływ na decyzje nieraz równie istotne, jak te będące obiektem referendum, ponieważ potrzebne było w zamian ich poparcie w innych kwestiach. No to dlaczego nie dać takich samych szans bezpośrednio obywatelom? Czy głos regularnie paru "dietetycznych" posłów, głosujących wg własnego widzimisię ( ponieważ poseł nie jest związany zdaniem wyborców) jest ważniejszy, niż bezpośrednio oddane głosy uprawnionych obywateli?

Proponuję zatem: wprowadźmy do ustawy prostą zasadę "100 proc. + 1 głos" i min., 10 procentowy próg frekwencji. Zasada "100 proc. +1 głos" określałaby referendum jako istotne, jeśli suma proc.ów frekwencji i procentu oddanych głosów ("tak" ((( ((((((albo "nie") równałaby się 100, plus oczywiście jeden głos. Czyli przy 10 procentowej frekwencji "tak" ( ((( (((((((albo "nie") powinno wypowiedzieć się przynajmniej 90 proc. biorących udział (plus 1 głos), przy 20 procentowej przynajmniej 80 proc. (plus 1 głos), przy 30 frekwencji przynajmniej 70 proc. głosujących (plus 1 głos) i tak dalej Oczywiście przy frekwencji większej niż 50 proc. decydowała aby już zwyczajnie zwyczajna przewarzająca część głosów "tak" ( ((( ((((((((albo "nie".

lecz na tym nie koniec. Wprowadźmy do ustawy również sposobność wypowiedzenia się głosującego w sposób neutralny, gdyż brak takiej możliwości, to także powód nie uczestniczenia w referendach. Przypuśćmy, iż w temacie referendum nie jestem przekonany ani na tak, ani na nie, > lecz uważam, iż sprawę na przykład wyeliminowania z Sejmu mniejszych partii i pozostawienia 2 największych (zobacz mój artykuł "Precz z koalicjami!"), trzeba załatwić właśnie w tym referendum, wedle wolą większości, bo negatywne jest przewlekanie sprawy i pozostawianie jej bez decyzji. Zatem na karcie do głosowania, spośród 3 opcji "tak", "0" i "nie" - zakreślam "0" (zero). Podnoszę w ten sposób frekwencję, nie przesądzając wyniku, który może przecież być w jedną, ( ((( (((((((((albo drugą stronę - > lecz jakiś będzie, dzięki większej frekwencji.

Uważam, iż moja propozycja uelastyczniłyby ustawę i jest zgodna z powszechnym odczuciem słuszności, reprezentowanym (poprzez pogląd, który można wypowiedzieć potocznie tak: skoro większości "wisi", to dlaczego nie zrobić przyjemności mniejszości, której zależy? Oprócz tego ma tą zaletę, iż ogłaszając referendum, moglibyśmy powiedzieć ludziom tak: to, jak zostanie rozwiązany problem, którego dotyczy referendum zależy faktycznie tylko od was. Zastanówcie się więc, czy lekkomyślnie chcecie oddać inicjatywę w inne ręce i czy rezultat referendum jest wam rzeczywiście obojętny? Dopiero czując nieomal namacalnie ciężar autentycznej odpowiedzialności, ludzie potraktują referendum poważnie. No > lecz to wymaga również dokładnego napisania w ustawie, kiedy referendum jest faktycznie i od razu wiążące dla władzy, a kiedy wymaga jeszcze jakiegoś zatwierdzenia - to ludzie powinni wiedzieć, idąc do głosowania. Zasadę "100 proc.+1 głos" można oczywiście wprowadzać etapowo - wypróbować na początku na przykład w referendach lokalnych.

Na koniec, trochę aby dać pretekst do napisania ulubionego komentarza ("sf"), tym Czytelnikom, których nie stać na nic innego, a trochę wracając do artykułu Pisarskiego opisującego skomputeryzowaną, > lecz jednak dość skomplikowaną demokrację bezpośrednią, podpowiadam, iż można aby do niej dorzucić pomysł, który oczywiście jest również całkowicie nierealny w obecnej polskiej rzeczywistości, > lecz jednak ciągle chodzi mi po głowie, gdy słyszę wokół siebie rozmaite wypowiedzi na tematy polityki krajowej, świadczące o kompletnej nieznajomości systemów politycznych, > lecz wypowiadane w tonie prawd objawionych i jedynie obowiązujących.

Otóż przywróćmy szlachtę, tyle, iż szlachectwo nie byłoby kwestią urodzenia, ale nadania po zdaniu egzaminu obywatelskiego, obejmującego odpowiedzi na 20 - 30 spośród przedtem opublikowanych 100 - 200 średnio trudnych pytań, sprawdzających orientację zdającego w zagadnieniach politycznych takich, jak instytucje demokratycznego państwa, stanowienie prawa, konstytucja, prawa i wymagania obywateli i tym podobne Można aby taki egzamin zdać w dowolnym miejscu w Polsce nie związanym z miejscem zamieszkania, byłyby kursy (bezpłatne) przygotowujące do egzaminu i można aby go zdawać (bezpłatnie) "do oporu", nieograniczoną liczba razy. Jednym wyrazem należałoby dać wszystkim każdą możliwą szansę zdania takiego egzaminu i zostania współczesnym "szlachcicem", uzyskującym bierne i czynne prawo wyborcze (o ile go nie straci z innego powodu). Praw tych nie mieliby pozostali obywatele i być może czuliby się z tego powodu gorsi. I bardzo dobrze, bo urażona ambicja bardzo dobrze motywuje do podciągnięcia się do ogólnego poziomu. Wtedy być może bezpośrednia demokracja Pisarskiego mogłaby zafunkcjonować, a frekwencja wyborcza w referendach, obligatoryjna dla "uszlachconych" pod karą grzywny i liczona właśnie w relacji do nich byłaby 100 procentowa i absolutnie największa w Europie. Również zasięg i poziom powszechnej dyskusji o kwestiach Państwie byłby znacząco większy i wyższy.

A tak już zupełnie na końcu przypominam, iż na mojej, tematycznie innej stronie, www.gnglotto.webpark.pl gościnnie opublikowałem tekst APELU DO PREZYDENTA RP w kwestii podniesienia progów wyborczych do Sejmu, tak aby nie dopuścić do kolejnej hecy koalicyjnej po najbliższych wyborach. Zapraszam i namawiam do wysłania apelu Prezydentowi Kaczyńskiemu.
Krzysztof Płocharz
  • Dodano:
  • Autor: