mandarynkowa opowieść co to jest
Definicja: co dla nas jest zimą, ponieważ dla nich zimą to jest, co u nas bardzo regularnie jest.

Czy przydatne?

Co znaczy Mandarynkowa opowieść

Słownik: Wszyscy, którzy wybrali się na południe Hiszpanii zimą, a może i ci, którzy się nie wybrali, wiedzą, iż tam nie ma zimy. No, co najmniej nie ma tego, co dla nas jest zimą, ponieważ dla nich zimą to jest, co u nas bardzo regularnie jest latem.
Definicja:

Abstrahując jednak od tego, jak odbierają to ludzie, drzewka mandarynkowe przyjmują hiszpańską zimę z sporą rezerwą i nie zadają sobie trudu aby zrzucić liście. W ten oto sposób zielone listki kołyszą się spokojnie albo mniej spokojnie poprzez cały rok. Jednak w ogóle nie liście są najważniejsze w tej stosunku. Wiele istotniejsze to jest, iż na drzewkach mandarynkowych wiszą mandarynki. Piszę o tym drzewku nie dlatego, iż wypatrzyłem je gdzieś w jakimś ogrodzonym ogrodzie czy zauważyłem jakiś pojedynczy okaz gdzieś w parku. Nie! To drzewko jest zwyczajnie wszędzie, jest ważnym elementem krajobrazu. Rośnie przy drogach, w parkach, na skwerach, gdzie się tylko da, to rośnie. I na każdym z nich wiszą owoce proszące się o to, aby je zerwać. No właśnie, zdaje się, iż się proszą. Moje poprzednie doświadczenia życiowe uświadomiły mi jednak już wielokrotnie, iż gdy coś jest zbyt łatwo dostępne tj. mało warte. Bardzo podejrzane było dla mnie to, iż te wszystkie owoce tak sobie wiszą i nikt ich nie konsumuje. poprzez mój umysł przetaczały się różne myśli, od wizji odgórnego zakazu zrywania mandarynek po wizję ich tak wielkiej obfitości, iż uszczuplenie ich liczby poprzez populację ludzką byłoby niemożliwe. Mandarynki kusiły mnie niczym jabłko biblijnych bohaterów ale jakoś bardzo sporo dni powstrzymałem się od wyciągnięcia po nie ręki. Zniechęcali mnie w pierwszej kolejności ludzie, którzy z tak ogromną obojętnością przechodzili w okolicy tak pożądanych przeze mnie, promieniejących własną pomarańczowością przedmiotów. Zniechęcał mnie także fakt, iż przewarzająca część tych roślin usytuowana była przy ruchliwych arteriach komunikacyjnych, co generowało u mnie niemiłe wyobrażenia o tym, jak wydzielane poprzez pojazdy toksyny agresywnie przegryzają się poprzez skórkę mandarynki aby znaleźć w jej wnętrzu trwałe rezyduum. Mnie interesował owoc czysty, niczym nieskażony, z drzewa, które jakimś buforem odgrodzone byłoby od wszystkiego, co złe. Domniemałem, iż być może inni także tak myślą i dlatego nie sięgają po owoce narastające przy ulicy. Inni mieli jednak motywacje inne. Dzieliło nas to, iż oni wiedzieli coś, czego ja nie mogłem jeszcze wiedzieć. Byłem przybyszem z krainy bezmandarynkowej, gdzie owoce cytrusowe nie biorą się z drzew ale z Tesco.




Tak czy inaczej, myślałem, iż zapomnę o mandarynkach, gdy wypływałem do Maroko. Jakoś dziwnie zdawało mi się, iż między dwoma kontynentami musi istnieć jakaś bariera, która dla tych niewielkich drzewek jest nie do pokonania. Myliłem się, takie same drzewka rosły również w Maroko i kusiły wędrowca własnymi owocami. I to właśnie tam, w Marakeszu, natrafiłem na miejsce, które gotów byłem uznać za dogodne do przeprowadzenia operacji sięgnięcia po mandarynkę. Właśnie tam, w ogrodach przed meczetem Koutoubia, postanowiłem odpocząć po powrocie z bardzo męczącej, i nie do końca udanej, wyprawy w góry Atlasu. Należy tu dodać, iż "nieudaność" ta była tak znacząca, iż pozostawiła po sobie wspomnienie w formie absolutnie maksymalnego stopnia przemoczenia wszelkiej posiadanej przeze mnie w plecaku odzieży i wszystkiego innego, co w nim się mieściło, włączając w to książkę o praktykach teurgicznych późnych neoplatoników.


W ogrodach, aczkolwiek były niewielkie, panował względny spokój, a gdyż były tam ławki, w dużej mierze niezajęte, było gdzie rozłożyć mokre ubrania, w szczególności, iż wkradające się między liśćmi palm promienie słoneczne budziły we mnie ostrożne nadzieje na ich osuszenie. Mechanizm osuszania czegokolwiek, jak wiadomo, nie jest procesem błyskawicznym i z tegoż powodu otworzyła się perspektywa spędzenia dłuższego czasu na ławce w towarzystwie suszących się ubrań w otoczeniu drzewek mandarynkowych i palm. No więc patrzyłem, patrzyłem na meczet, patrzyłem na drzewa, patrzyłem na ludzi. Ludzi było wiele, trójka siedziała na fontannie, która akurat nie działała. Jakiś gość, Europejczyk, z erotyczną wręcz pasją zagłaskiwał własną sukę rozmawiając przy tym z dwoma miejscowymi. Pewnie Francuz, Francuzi czują się tam jak u siebie. Musiał tam mieszkać ponieważ chyba nie wybrał aby się na urlop z psem, chociaż kto wie. Były dwie dziewczyny w chustach na głowie, które rozmawiały z bardzo straszą panią, także z Europy. Byłem głodny, głodny niewątpliwie. Po całym dniu oczyszczającego duchowo głodowania w górach zjadłem po powrocie tylko omleta z kawałkiem chleba. Dlatego także był to dobry okres aby wyciągnąć teraz z kieszeni plecaka owoce podarowane mi przedtem poprzez chłopca, który dostrzegł moją desperację na ulicach mediny, gdy nie mogłem wydostać się labiryntu wąskich uliczek nie mówiąc o znalezieniu bankomatu. Jedząc owoce dostrzegłem dobre strony tego, że znalazłem się w państwie, w którym każdy obdarzony jest szczególną, empatyczną zdolnością do wysondowania problemu drugiej osoby w nadziei na zyskanie w ten sposób paru groszy albo raczej dirhamów. Natrętność, która nie pozwala spokojnie stać, siedzieć, oglądać towarów w sklepach i na targach bez bycia rozszarpanym, czasami jednak okazuje się być ratunkiem. Owoce się zakończyły, ja byłem wciąż głodny.


Wtedy przyszedł wreszcie ten okres. Z pewną nieśmiałością, nie chcąc zostać zauważonym poprzez zbyt sporą rzeszę osób, podszedłem do drzewka mandarynkowego. Stanąłem pod nim tak, iż pomarańczowe kule rozbłysły nade mną jak gwiazdy na bezchmurnym niebie. Pomimo z pozoru łatwej dostępności upragnionego przeze mnie owocu, musiałem podskoczyć aby go zerwać. Zadowolony z łupu, wróciłem na ławkę aby w wygodnej pozycji rozkoszować się jego konsumpcją. Z wolna jąłem obierać owoc. Jego gruba skórka zwiastowała dobry smak. Wszyscy wszakże jesteśmy przyzwyczajeni do podobnego związku grubości skórki ze smakiem miąższu znajdującego się pod skórką. Jeszcze bardziej pobudził moją fantazję smakową fakt, że mandarynka była nadzwyczajnie soczysta. Nareszcie moje oblane gęstym sokiem palce uniosły przygotowany do spożycia owoc ku ustom, które miały go ostatecznie pochłonąć. Jak się jednak za chwilę okazało, pochłoniecie to było tylko częściowe. Na zjedzenie owocu w całości nie pozwolił mi jego tragiczny smak. W ustach moich eksplodowała przejmująca zmysły gorycz, która nie tylko wykręcała twarz w dziwnym grymasie ale również paliła w gardło. Nieszczęśnikowi, który spróbował owocu pozostało jeszcze wypluwanie olbrzymiej ilości wielkich pestek, z których w sporym stopniu tenże owoc się składał. Każda spadająca na kamienny trotuar pestka była jak młot, który uderzał w czaszkę rozbijając moje wyobrażenie. Poznałem prawdę, byłem teraz bogatszy o nią i bogatszy o tę gorycz w ustach, którą musiałem pospiesznie wypłukać napojem.




aczkolwiek tak bardzo pragnąłem pozostać niezauważony w swoim postępku, w swoim naiwnym akcie niepohamowanej ciekawości to jednak znalazł się ktoś, kto mnie dostrzegł. Wspomniana przedtem starsza pani została opuszczona poprzez młode towarzyszki, co stanowiło dla niej okazję do nawiązania rozmowy ze mną. gdyż zaraz po wyrzuceniu do śmietnika skórek od nieszczęsnej mandarynki i niezjedzonej połowy tego samego owocu, zacząłem czytać francuski magazyn „science et vie”, było to dobrym dla tej pani pretekstem aby zapytać mnie po francusku czy jestem Francuzem. To, iż nim nie byłem nie przeszkadzało w najmniejszym stopniu kontynuować pogawędki. Opowiedziałem tej miłej kobiecie o dotychczasowym i planowanym przebiegu mojej podróży, lecz oczywiście nie tj. najciekawsze. Najciekawsze to jest, iż nareszcie pojawił się temat mandarynek. Starsza pani ze Szwajcarii ciekawa była moich wrażeń związanych z ich konsumpcją, > aczkolwiek pytanie to było raczej retoryczne. W tej sytuacji trudno było skłamać, zresztą chyba w każdej jest trudno. Powiedziałem jak było. W zamian dostałem informację, iż mimo wszystko owoce, o których mowa, świetnie nadają się na konfitury. Każdy oczywiście wie, iż konfitury wytwarza się z użyciem dużej ilości cukru. Zawsze był jakimś pocieszeniem fakt, iż nie groziło mi co najmniej jakiekolwiek zatrucie i iż owoc jest teoretycznie jadalny. Tak kończy się mandarynkowa przygoda, która jak się zdaje, na stałe uwarunkowała mnie negatywnie do powtórzenia tego eksperymentu.

  • Dodano:
  • Autor: