świat według smoka fragmenty co to jest
Definicja: Oto ostatnie fragmenty mojego opowiadania, a co najmniej ostatnie jakie napisałem.

Czy przydatne?

Co znaczy "Świat według smoka" - fragmenty 4-6

Słownik: Oto ostatnie fragmenty mojego opowiadania, a co najmniej ostatnie jakie napisałem.
Definicja: Nadeszła zima… Wszędzie jak okiem sięgnąć leżał biały zimny śnieg, a drzewa były pozbawione liści. Trudno było cokolwiek upolować, co aby starczyło na cztery puste, smocze żołądki. Tylko dzięki umiejętności lotu mogliśmy przemierzać ogromne odległości, aby znaleźć coś do jedzenia. Jednakże stawało się jasne dla nas, iż ta okolica nie wyżywi nas wszystkich. Trzeba było więc się rozstać i szukać lepszych terenów łownych. Kiedy mama nas żegnała dała nam kilka rad:
Pamiętajcie o wszystkim, czego was nauczyłam, moje dzieci. Nigdy nie zbliżajcie się do siedlisk ludzi chyba, iż w ostateczności. Dlatego oszczędzicie sobie wielu kłopotów z nimi.
Viltenbreth i Silvetha skierowali się na południe, tam gdzie miało być o sporo cieplej i łatwiej o zwierzynę. Ja trochę zboczyłem na wschód, aby przyjrzeć się bliżej temu zamkowi, bo dotąd w czasie polowań zawsze kierowałem się w inne strony. Zbliżając się zauważyłem, iż z mniejszych budynków unoszą się małe słupy dymu podobne do tych, jakie wydmuchiwałem w czasie ćwiczeń w zianiu ogniem. Nie ma dymu bez ognia – pomyślałem – Z tego wynika, iż ci ludzie muszą tam w środku coś palić, aby zachować ciepło skoro, jak mówiła mama, nie mają wewnętrznego ognia tak jak my, smoki.
Nie zastanawiając się nad tym dłużej poleciałem dalej. Zamek stawał się coraz mniejszy stosunkowo jak się od niego oddalałem. Po drodze przeleciałem nad małą rzeczką, teraz skutą lodem. Później aby las, który ciągnął się daleko poza horyzont…
Kiedy tak leciałem słońce także przesuwało się powoli na niebie i po jakimś czasie jego promienie padały na mnie z prawej, a nie z lewej jak przedtem. Wtedy poczułem zmęczenie tak długim lotem. Postanowiłem więc gdzieś wylądować na krótki odpoczynek, lecz wcześniej musiałem coś zjeść. Zniżyłem lot i zacząłem badać zmysłami powierzchnię w poszukiwaniu zdobyczy. Wkrótce wyczułem w pobliżu małe stadko saren. Skierowałem się w ich kierunku szybując, aby podejść do nich jak najbliżej nie płosząc ich. Zobaczyłem je na dosyć dużej polance, gdzie najwidoczniej próbowały znaleźć coś do zjedzenia pod białym puchem.
Spadłem na nie zanim zdążyły się zorientować, co im grozi. Kilka sekund później było już po wszystkim. Jedna sarna leżała martwa, a inne uciekły głębiej w las.
Po posileniu się i krótkim odpoczynku poleciałem dalej od tego miejsca, które nie nadawało się na dłuższy postój, bo na pewno zapach padliny sprowadziłby tu inne drapieżniki poszukujące resztek mięsa.
Wreszcie, długo po zachodzie słońca, znalazłem odpowiedni zakątek: nieduża skała wspólnie z dużą polaną. Wylądowałem i ułożyłem się pod tym głazem. Nocną ciszę przerywało od czasu do czasu krótkie wycie wilka albo pohukiwanie sowy…
Rano wyruszyłem dalej na południe. W oddali ujrzałem ciemno-szare zarysy ośnieżonych gór, które stosunkowo mojego do nich zbliżania stawały się coraz wyraźniejsze. Po drodze minąłem parę ludzkich wiosek i jeden zamek. Okolica spodobała mi się, a co najważniejsze wyglądało na to, iż nie powinno mi tu zabraknąć pożywienia, bo było tutaj wyraźnie cieplej niż w moim dotychczasowym domu.
W południe dotarłem do zbocza jednej z gór. Poprzez długi czas szukałem na nim wejścia do jaskini dostatecznie dużej, aby nadawała się na moje mieszkanie. Nareszcie odkryłem taką. Była duża i dosyć sucha. Co więcej nie wyczułem zapachu jakiejś innej istoty, która mogła tutaj przebywać, więc mogłem spokojnie zająć tą grotę i zastosować ją dla własnych potrzeb. Jedyną wadą tego lokum było to, iż widok sprzed wejścia do jaskini był mocno ograniczony poprzez gęsto narastające drzewa, które zamiast liści miały zielone igiełki. poprzez to, jakby się ktoś zbliżał drogą poprzez las, nie widziałbym go dopóki aby się nie zbliżył na odległość, z której mógłbym go wyczuć węchem. Jednakże zdecydowałem się nie przenosić, gdyż poza tą jedną skazą było to najlepsze miejsce na mój nowy dom.
Rozglądając się po okolicy zauważyłem, iż o kilka min. lotu na północny-zachód od mojej jaskini znajduje się średniej wielkości jezioro, nad brzegami którego stała wioska, a tuż za nią rozciągały się puste pola, na których w ciepłe miesiące ludzie uprawiają zboże i warzywa. Na wschodzie i północy zaś rozciągała się wielka puszcza, w której było wyjątkowo wiele zwierzyny jak na tę porę roku. To mnie upewniło, iż na razie nie muszę się martwić, iż zabraknie mi dostatecznej ilości jedzenia.
Na noc najedzony i zmęczony podróżą wróciłem do mej jaskini i dałem zawładnąć się snu.


Środek zimy wg mnie nie jest najprzyjemniejszą porą roku. Ciągłe wichury i zamiecie sprawiały, iż zamiast rozkoszować się lotem musiałem walczyć, aby nie zostać zwalony na ziemię. Dlatego zwykle nie ruszałem się z mojej jaskini. Opuszczałem ją jedynie wtedy, gdy musiałem upolować coś do jedzenia. Wypatrzenie zwierzyny było utrudnione częstymi opadami gęstego śniegu. Nawet wiatr nie pomagał mi niczego wywęszyć, bo był tak zmienny, iż ledwo wyłapawszy jakiś interesujący mnie zapach traciłem jego trop poprzez nagłą zmianę kierunku wiania. W taką niepogodę znajdowałem ofiary dzięki szczęśliwego trafu.
Na szczęście w mojej grocie było dość ciepło, a wichura panująca na zewnątrz nie miała tutaj przystępu. Jedyne, co docierało do wnętrza, to odgłos dęcia wiatru. Tak więc, w moim domu było dosyć przytulnie. Jednakże ciągłe leżenie w jaskini strasznie mnie nudziło, więc gdy zdarzały się pogodniejsze dni (gdy nie padał śnieg i słabiej wiało) latałem wiele po okolicy, a w szczególności nad jezioro na północnym-zachodzie. Rozrywką dla mnie było obserwowanie mieszkających tam ludzi, którzy mimo mrozów wychodzili ze swoich chat, aby wykonywać własne zajęcia. Każdy z nich był ubrany w futra ściągnięte z różnych zwierząt. Jedni z nich chodzili do lasu, pewnie na polowanie. Inni znowu odśnieżali obejścia swoich domów. Niektórzy zaś chadzali na środek zamarzniętego jeziora, wycinali w lodzie dziurę, a następnie opuszczali do niej linkę zaczepioną na kilkumetrowym kiju i siadali czekając na coś. Po jakimś czasie wyciągali linkę z wody, na której końcu zazwyczaj szamotała się wyłowiona ryba. Był to dla mnie intrygujący sposób zdobywania pożywienia.
Po dłuższym okresie takich ukradkowych obserwacji zauważyłem, iż na dworze najczęściej i najdłużej z ludzi przebywają dzieci, które w odróżnieniu do dorosłych zajmowały się raczej zabawą, niż robotą. Regularnie rzucały do siebie kulami zrobionymi ze śniegu albo lepiły z niego jakieś figury. Miały pewnie przypominać ludzi, bo miały „głowy”, w których były wyrzeźbione proste twarze i „ręce” zrobione z gałązek. To mi nasunęło na myśl pewien pomysł…
Któregoś ranka dzieci wybiegły na dwór i jakież było ich zdziwienie, gdy w okolicy ulepionych poprzez siebie rzeźb zobaczyły jeszcze jedną, lecz inną niż pozostałe. Mianowicie przedstawiała ona prawie naturalnej wielkości smoka. Zrobiona przeze mnie figura była dość precyzyjna, aczkolwiek pozbawiona zbędnych szczegółów. „Skrzydła” zrobiłem z gałęzi drzew iglastych, a „rogi” na głowie z odpowiednio uformowanych kawałków lodu.
Obserwując z ukrycia reakcję tych małych ludzi zauważyłem po tonie ich wypowiedzi, których fragmenty udawało mi się usłyszeć, iż byli bardzo zaskoczeni pojawieniem się nowej śniegowej rzeźby. Głośno domyślali się, kto mógł ją zrobić w ciągu jednej nocy. Wymyślali sporo różnych wyjaśnień, lecz jakiekolwiek z nich nie było bliskie prawdy, o której wiedziałem tylko ja. Dzieciom najwyraźniej się spodobała moja śniegowa „twórczość” sądząc po okrzykach zachwytu, co mnie bardzo ucieszyło i wprawiło w dumę z własnych zdolności. Dlatego także co jakiś czas robiłem następne dzieła przedstawiające różne powstania albo rzeczy jakie dotąd widziałem. Oczywiście malcy próbowali raz czy dwa nakryć tajemniczego rzeźbiarza, a więc mnie, ale bez sukcesu.



Nadeszła pora, gdy słońce coraz dłużej przebywało na niebie, a ściana chmur znacząco się przerzedziła. Dlatego mogłem więcej czasu przebywać na zewnątrz mojej jaskini, a i z łowów wracałem z większym łupem niż przedtem. Wszędzie widziałem, słyszałem i czułem przyrodę budzącą się do życia. Któregoś dnia z południa zaczęły nadlatywać całe rzeszę ptaków, które zimę spędziły w o sporo cieplejszych stronach., hen, daleko za morzem, którego jeszcze nie widziałem. Jednakże wiedziałem, iż ono istnieje, bo opowiadała o nim moja mama, która obleciała chyba pół świata, tak sporo wiedziała co leży na południu, w schodzie czy zachodzie…
Chociaż nadchodzący koniec zimy miał dużo zalet, to było mi trochę żal topniejących figur śniegowych, które coraz bardziej zamieniały się w bezkształtną masę, w której nie dało się już rozpoznać pierwotnej formy. Cóż, wyglądało na to, iż do okresu kolejnej zimy będę musiał znaleźć sobie inne zajęcie na wolne chwile.
wspólnie ze śniegiem stopniał także lód pokrywający powierzchnię jeziora. Ludzie, którzy łowili ryby dzięki kija i linki musieli się więc przenieść na brzeg – tylko niektórzy wypływali na środek w drewnianych przedmiotach zwanych poprzez nich łodziami. Inni mieszkańcy wioski chodzili nad obrzeże jeziora tylko po to aby napoić siebie albo zwierzęta, które hodowali, i aby popływać, mimo tego, iż woda nadal była dla nich dosyć zimna.
Pewnego dnia ja także poczułem potrzebę wykąpania się, więc poleciałem nad jezioro, lecz nad zachodni brzeg tak aby być w odpowiedniej odległości od ludzkiej wioski. Kiedy tam dotarłem słońce zbliżało się do momentu szczytowego górowania, a chłodne powietrze poranka zdążyło się już trochę nagrzać. Znalazłem małą zatoczkę, nad powierzchnia której zwisały gałęzie rosnącej tu wierzby. Jej gęste liście stanowiły dodatkową osłonę przed ludzkim wzrokiem, co najmniej z daleka, tak więc znalazłem odpowiedni zakątek. Musiałem jeszcze tylko odszukać jakąś polanę, na której mógłbym wylądować… Na szczęście znalazłem taką niedaleko od brzegu, więc po wylądowaniu i kilku chwilach marszu znalazłem się pod opadającymi niczym wody wodospadu liśćmi wierzby, poruszanymi od czasu do czasu poprzez lekki podmuch wiatru.
Wchodząc powoli do jeziora zanurzyłem przednią łapę i mimo wewnętrznego ognia przeszedł mnie dreszcz, tak zimna była jeszcze woda. Kiedy wszedłem cały sięgała mi ona jedynie do brzucha, dlatego oddaliłem się bardziej od brzegu wychodząc spod zasłony zwisających gałęzi. Dopiero wtedy mogłem się cały zanurzyć i pływać, co zdecydowanie różniło się od latania. O ile w powietrzu skrzydła są nieodzowne, to w wodzie stawały się bezużyteczne i przeszkadzały w pływaniu jeżeli nie przylegały ściśle do ciała. Oprócz tego ruch nadawały głównie łapy i ogon wykorzystywany równocześnie jako ster, tak jak w czasie latania.
Kiedy tak pływałem usłyszałem głosy dobiegające z daleka, które stawały się coraz wyraźniejsze stosunkowo zbliżania się do mnie. To były ludzkie głosy, więc dla ostrożności zanurzyłem się prawie kompletnie wystawiając nad powierzchnię jeziora mało więcej niż nos, uszy i oczy.
Po chwili zobaczyłem czterech młodych ludzi idących wzdłuż brzegu i niosących wędki. Zatrzymali się przy wierzbie i dosłyszałem jak jeden z nich mówi:
- Mówię wam, iż w tym miejscu ryby biorą jak nigdzie indziej, więc opłacało się przejść taki kawał drogi aby zarzucić tu haczyk.
- No, mam nadzieję ponieważ inaczej znowu będziemy jeść na kolację kaszę. – odpowiedział ponuro na to drugi.
Każdy z nich zaczął nawlekać jakiegoś robaka na haczyk, aby następnie zamachnąć się trzymaną wędką tak by posłać go jak najdalej. później usiedli na brzegu i czekali, wymieniając czasem ze sobą krótkie zdania. Ja z kolei starałem się pozostać w bezruchu ledwie sięgając łapami dna. Tak minęła ok. godzina, w momencie której żaden z tych chłopców nie złapał ani żadnej ryby. Wynikało to chyba z mojej winy gdyż obecność smoka w pobliżu nie zachęcała ryb do zbliżenia się do haczyków z nawleczonymi na nie robakami. To bezowocne czekanie zniecierpliwiło nareszcie jednego z ludzi, który głośno wyraził własne niezadowolenie:
- Czekamy i czekamy, a nic jeszcze nie złowiliśmy!
- Spokojnie, wędkowanie wymaga cierpliwości. – rzekł ten, co przyprowadził ich na to miejsce.
- Teraz mówisz, iż mam być cierpliwy? przedtem mówiłeś, iż w tym miejscu ryby biorą najlepiej na całym jeziorze. Pff. – prychnął z pogardą – Znam lepsze miejsca.
- No to może pójdziesz w któreś z nich jeżeli tu ci żle?
- A żebyś wiedział, ze pójdę! – powiedział schylając się po coś – Tu z pewnością niczego nie złowię! – mówiąc to rzucił mocno kamień do wody.
Przypadkiem kamień ten trafił mnie w głowę, która miałem na wpół wynurzoną. To uderzenie dosyć mnie zabolało, co wyraziłem głośnym rykiem. Ci ludzie, gdy go usłyszeli na początku znieruchomieli zaskoczeni (czy także może przerażeni), a później rzucili się do ucieczki głośno przy tym pokrzykując.
Kiedy tylko ich krzyki ucichły w oddali wyszedłem na brzeg, a następnie pomaszerowałem w kierunku polany, z której zamierzałem wystartować do lotu. Gdy już byłem w powietrzu kierując się ku memu domowi zacząłem się zastanawiać nad tym, co się wydarzyło nad jeziorem: Teraz ludzie wiedzą, iż tu jestem, a to może mi przysporzyć kłopotów. - pomyślałem przypominając sobie te wszystkie historie o smokach zabitych poprzez ludzi, które opowiadała mi mama – Hmm. Może jak nie będę dawał oznak życia poprzez jakiś czas, to mieszkańcy wioski pomyślą, iż opuściłem tą okolicę lub, iż tym chłopakom wydawało się, iż mnie widzieli… - z tą myślą wkroczyłem do mojej jaskini, postanawiając, iż poprzez kolejne dni będę się trzymał z daleka od jeziora…
  • Dodano:
  • Autor: