azbestowy chomik opowiadanie co to jest
Definicja: się na własne ofiary słownik.

Czy przydatne?

Co znaczy Azbestowy Chomik - Opowiadanie abstrakcyjne.

Słownik: Czesław był to mały azbestowy, niemiecki chomik, który lubił regularnie kucać w zaroślach i trzymając w jednej ręce miecz, a w drugiej grzebień czaić się na własne ofiary.
Definicja: Kiedy zauważył następnego niebieskiego kota z wyczerpaną baterią postanowił zaaplikować mu w plecy szczotkę, pastę i kubek ciepłej wody, a następnie wydłubać mu betoniarką lewe oko, które bardzo pragnął dołączyć do swojej ukochanej kolekcji wydłubanych lewych oczu. Niestety niebieski kot Lubicz był sprytniejszy niż to się chomikowi wydawało i w momencie, gdy Czesław zamachnął się już własną szklaną betoniarką, Lubicz wykonał zgrabny odskok tuż pod nadjeżdżającą ciężarówkę, wiozącą małe gumowe półbuty do fabryki mielonych krasnali, której właścicielami były dwa klęczące dinozaury: Filomen i Bonifacjusz. Kierowca ciężarówki ani zipnął przejeżdżając po kościstej potylicy kota Lubicza, który w swej młodości słynął z niebywale wytrzymałego lastrykowego łba, ale któregoś dnia spadł mu na niego mechaniczny kuro-wielbłąd, którego nacisk w szczęce wynosił 2 kiloniutony, a tego czaszka kota nie mogła wytrzymać, więc rozeszła się ona w pięć stron świata i trzeba było mu wymienić mózgochron na nowy – niebywale kościsty, który do dzisiaj wytrzymywał nawet uderzenia takimi artefaktami, jak: betonowe kopyto, stalowy karczoch, mielone z kapustą i marmurowe liście szczawiu. Wytrzymał także ciężar Stara pedałującego na biorzepaku. Lubicz tylko wstał, poprawił garderobę i wydłubał sobie lewe oko, którym zaczął czesać chomika po plecach, aż mu zapłonęły uszy i wtem pojawił się jego największy przyjaciel, a zarazem rywal, którym był słynny w całej okolicy gajowy Modest w ciele człowieka. Lubicz zamieszał w swoim kombinezonie i po chwili wyciągnął z niego puszyste, skwierczące palce swojego brata, którymi poczęstował Modesta, równocześnie witając go czule rzutem siekierką w potylicę. Gajowy był rywalem Lubicza, ponieważ obydwaj startowali do miejscowej piękności, Mariolki, która swoim wdziękiem potrafiła doprowadzić do wybicia szamba. Może i nie była najpiękniejsza na świecie, lecz w porównaniu do innych maniurek z okolicy posiadała w swojej szczęce przewarzająca część zębów i włosy czesała na tak zwany Adolfa. Trzeba przyznać, iż Modest wpadł jej w oko i nawet zalotnie wołała na niego przed kumplami: Modest – podest, a ten udając, iż go te słowa nie ranią drapał się skrycie po lewej goleni i maczał sobie palce w wątrobie. Mariolka nie gardziła również kotem Lubiczem, ponieważ miał miłe w dotyku niebieskie futro na czerepie i w okolicach rozpora. Całe bydło z okolicy miało chrapkę na Mariolę, lecz ona brała pod uwagę tylko względy jej dwóch największych wielbicieli, którzy poszliby za nią nawet do Helsinek, ale przed taką głupią decyzją przestrzegała ich jedna wada Mariolki – otóż ich wybrance każdego dnia o północy odpadały kolana i obrzygiwała permanentnie do czwartej nad ranem wszystko dookoła. Takie działanie było skutkiem rzuconej na nią klątwy poprzez jej zazdrosnego kuzyna molestującego plastikowe jeże kijem do snookera. Kuzyn ów był krępej budowy drewnianym spychaczem, dla którego liczyła się wyłącznie swoja kariera i Mariolka. Lubicz z Modestem postanowili położyć kres cierpieniom Marioli i ubrawszy się w piszczące sandały i małą, gipsową czapkę wyruszyli na poszukiwania kuzyna spychacza, by nakłonić go do odinstalowania klątwy rzuconej na ich lubą. Przed wylotem pożyczoną awionetką zjedli jeszcze wiaderko dżemu z winorośli i po trzy głowy kapusty wiedeńskiej specjalnie na tę okazję zamaczanej w śledzionie borsuka. Lubicz zapakował do swojej kieszeni kilogram śrutu, wazelinę, oponę do Stara, mini-kowadło i wyżej wymienioną śledzionę borsuka, a gajowy zakupił jeszcze do tego składany beret i kilkanaście słoików z proszkoplazmą. Tak zaopatrzeni wyruszyli awionetką równo o północy, biorąc azymut na Kaukaz, ponieważ podobno tam ukrywał się kuzyn Mariolki. Niestety nie zdołali dolecieć nawet do Leszna, ponieważ Lubiczowi śledziona borsuka wypadła z kieszeni prosto w biodro Modesta, który spanikował, ponieważ jak wszyscy wiedzą gajowy od dziecka był uczulony na wszelkiego rodzaju obce śledziony i nie utrzymawszy wolanta począł pikować prosto na pobliski las. Na szczęście gajowy był trzykrotnym mistrzem Olsztyna w „pikowaniu na oślep”, więc wyprowadził awionetkę prawie bez szwanku – odrywając jej jedynie skrzydła. Po wylądowaniu obaj bohaterzy odrzygali się bezkonkurencyjnie po okolicy i zaczęli zastanawiać się, co mają dalej począć. Myśleli tak poprzez trzy tygodnie, aż nareszcie zrobiło się ciemno i kot wymyślił, tak aby rozpalić ognisko. Zarzucił przed siebie oponę od Stara, a gajowy posmarował ją proszkoplazmą i po chwili wszystko zapłonęło pięknym rudo-beżowym ogniem. Modest zainstalował składany beret i od razu w nim zasnął. Jako, iż Lubicz nie miał w czym spać, skulił się tylko i z przyciśniętym nosem do własnego odbytu zanucił sobie znaną piosenkę o wężach sycylijskich, po czym odkaszlnął nastrojowo prosto w odbytnicę i zasnął. Nazajutrz obaj obudzili się z odłupanymi kończynami, które po chwili jednak im odrosły, a ich poprzedni brak zawdzięczali stadzie pożeraczy kończyn, które przebiegało tędy kilka godz. przedtem. Modest odrzygał się na półprzytomnego Lubicza, po czym zajrzał do resztek samolotu i spakował do kieszeni co potrzebniejsze rzeczy. Znalazł tam gumową gitarę, dwa dodatkowe słoiki z proszkoplazmą, skrzynkę wiśni, zardzewiałą taczkę i materac. Podzielił się łupem z doprowadzającym się do stanu użyteczności kotem i po chwili wspólnie ruszyli na Kaukaz. Kiedy opuścili już dżunglę nieopodal Leszna, dziwnym trafem znaleźli się nagle na pustyni lodowej i Lubicz na wstępie zsikał się w majty z niewyobrażalnego zimna przeszywającego jego nagie stopy. Modest tylko spojrzał i zsikał się dla towarzystwa, śmiejąc się z głupkowato skaczącego kota, a następnie podarował mu własne sandały atomowe wypełnione wazeliną. Dopiero teraz Lubicz docenił posiadanie ciepłego obuwia i z radości klepnął po skroniach Modesta przejeżdżającym znienacka żelazkiem. Obaj eksplodowali śmiechem ze względu udanego żartu i zataczając się po kruchym lodzie zawędrowali do pobliskiej tawerny „Wesoły Pederasta”. Wewnątrz spotkali kilku miłych mężczyzn, którzy raz po raz stawiali im drinki upijając gajowego i kota Lubicza do nieprzytomności. Na tym minął im następny dzień poszukiwań kuzyna-spychacza. W środku nocy obudził Modesta przeraźliwy odgłos pękającego słoika i równie niemiły wrzask Lubicza. Zaciekawiony gajowy wystawił na korytarz własne ciało i zajrzał do sąsiedniego pokoju. Jego oczom ukazał się straszny widok. To Lubicz trzymając się za pośladki nerwowo pełzał po wykładzinie i wrzeszczał coś niezrozumiałego o pękających słoikach, a za nim wędrował jeden z koleżków, który jeszcze parę godz. przedtem stawiał im piwo za piwem, a teraz trzymając w ręce dwulitrowy słój po ogórkach, celował nim pomiędzy zaciśnięte kocie pośladki, oblizując się przy tym ze smakiem. Na ten widok gajowemu zapaliła się elektroda w majtach, która dała mu do zrozumienia, dlaczego knajpa zwie się „Wesoły Pederasta”. Mało myśląc chwycił swój miecz, który pożyczył przed podróżą od chomika Czesława i błyskawicznym ruchem amputował napastnikowi wszystkie palce u nóg, a następnie pomasował go jeszcze po żebrach, wydłubując mu dwunastnicę wspólnie z przymocowanym do niej obojczykiem. Koleś zdążył jeszcze odrzygać się po pomieszczeniu, po czym utraciwszy środek ciężkości wpadł prosto do słoika, którego kilka sekund przedtem przytrzymywał w swoich pancernych rękawicach. Tego już było za sporo. Gajowy zaczepił własną kościstą piętą o spodnie Lubicza i chybotliwym krokiem udał się wspólnie z nim na korytarz, gdzie po krótkiej wspólnej konwersacji, postanowili, iż muszą jak najszybciej opuścić tą przeklętą klubokawiarnię, zanim ktoś im zainstaluje po drugim odbycie. Niestety okazało się, iż wybycie z knajpy nie jest takie proste, ponieważ wyjścia pilnuje dwóch napalonych kiziorów. Jeden z nich trzymał w ręce sztucznego, plastikowego skarabeusza i poprzez to wydawał się problemem nie do rozwiązania. Drugi był z wyglądu słabowitym zbowidowcem, który co po chwilę drapał się tylko po swoim szklanym czole i wygwizdywał znaną piosenkę o wężach sycylijskich. Gajowy na ten widok także drapnął się po swoim zadzie i już po minucie miał pomysł jak wydostać się z tawerny. Wiedział, iż kluczowym wyjściem nie mają co próbować, więc podszedł do ściany na zapleczu, wyciągnął własną extra cichą wiertarkę spółki „Potylicznik” i zabrał się za produkcję odwiertu tylnej ściany. Posapał, podyszał i za okres chłopaki miały przed sobą świeżutki tunel, który wyprowadził ich wprost na polanę koło Torunia. Uradowani zaczęli tańczyć w swych piszczących sandałach, co pobudziło kiziorów przy kluczowym wejściu. Od razu domyślili się, iż zostali namierzeni i czym prędzej dali susa w pobliskie kartonowe kaktusy. Siedząc w ich cieniu byli praktycznie niewidoczni, lecz kizior ze skarabeuszem po sekundzie pojawił się tuż nad nimi. Dopiero teraz Lubicz zauważył, iż wielkolud ma przyspawane kwarcowe oko wyszukujące zbiegów w cieniu. Mało myśląc wyciągnął z kapocy gaśnicę proszkową i sypnął radioaktywnym płomieniem wprost w oko kiziora. Tamten od razu padł na trawnik, więc podróżnicy uciekli do lasu, zanim pojawi się zbowidowiec. Dla bezpieczeństwa przeszli jeszcze półtora tysiąca kilometrów, po czym przystanęli i znienacka ich oczom ukazał się drogowskaz wieńczący napis: „do zamku mości spychacza von drewnianego – 13km poprzez chaszcze”. Gajowy fiknął potrójne salto z radości, iż wreszcie odnaleźli siedzibę klątwodawcy i rozkazał stanowczo Lubiczowi rozbicie obozu, gdzie spędzą najbliższą noc. Lubicz – jak to kot – wydał dźwięk hamującego pociągu i zabrał się do pracy. Pobiegł szybko do lasu i już za parę min. powrócił trzymając trzy sekwoje pod pachą, po dwie w każdej kieszeni i jeszcze siedem w nozdrzach. Powalił to wszystko na polanie i wybudował trzypiętrowy budynek, o odpowiednim standardzie jak na te okolice. Modest aż klasnął piętnaście razy w dłonie kota i udał się na strych. Lubicz był już bardzo zmęczony, więc postanowił nie wchodzić do domu i położył się niewygodnie na wycieraczce pod drzwiami. Rano Modest wstał przedtem od Lubicza i postanowił po przyjacielsku obudzić swojego towarzysza przebijając mu kręgosłup zmechanizowanym karczochem. Lubicz natychmiast się obudził i docenił żart kolegi, uśmiechając się od ucha do oka. Po tej zabawie najedli się do syta, tak aby uzbierać siły do walki ze spychaczem i już po chwili wyruszyli w chaszcze biorąc azymut na zamek kuzyna Mariolki. Minęły dwa tygodnie zanim przebili się poprzez foliowe mosty, zaspy kurzu i inne przeszkody. Wtem ich oczom ukazał się straszliwy widok – trzydziestopięciopiętrowy, sześćdziesięcioośmiojardowy wzdłuż i dziewięćdziesięciopięciocalowy wszerz zamek potężnego maga spychacza. To było za sporo dla nerwów Lubicza, który zaczął zamiatać okolicę swoim metalowym ogonem. Gajowy ocucił kota i poinformował go o najbliższych planach zdobycia fortecy. Na lewo, tuż przy głównej bramie zauważyli dwóch kiziorów i od razu przypomniały im się niemiłe wydarzenia z tawerny „Wesoły Pederasta”. Obaj doszli do wniosku, iż tym wspólnie nie dadzą się zastosować i muszą obmyślić plan minięcia strażników. Wieczorem już byli gotowi. Plan miał bazować na tym, iż staną pod wschodnią ścianą, a gajowy wykopie kota w kosmos w taki sposób, iż ten spadnie już po drugiej stronie muru, a tam ogłuszy od tyłu strażników bramy i w ten sposób umożliwi Modestowi wejście do zamku. Plan był stuprocentowo pewny, więc oczywiście się udał i już po czterdziestu dwóch minutach byli na terenie właściciela twierdzy. Okazało się, iż oprócz dwóch półżywych kiziorów nikogo nie uświadczyli po drodze do komnaty spychacza, przed wejściem do której stanęli w pełnym rycerskim rynsztunku, a więc w gumowych kalesonach po babci Lubicza i w ciastopodobnej zbroi ulepionej z połączenia modeliny i proszkoplazmy, co dawało sukces wręcz piorunujący. Naukowcy stwierdzili, iż taka mieszanka jest wytrzymalsza od kevlaru, chociaż cięższa od wahadłowca kosmicznego. Wkroczyli z lekka ociężałym krokiem do wnętrza i oczom ich ukazał się widok roznegliżowanego spychacza, który także zauważył najeźdźców i mało czekając ruszył do ataku. Gajowy z Lubiczem trochę nieprzygotowani do starcia poczęli gubić się w zeznaniach. Spychacz nabierał prędkości i gnał wprost na śmiałków, wyciągając po drodze swój przedni spych i dwa dodatkowe, po jednym z każdego boku. Gajowego zastał autentyczny paraliż jelit i ze strachu obrócił się tylko tyłem do warczącego, rozjuszonego, pędzącego potwora i niekontrolując wydechu odpierdział się straszliwie zdmuchując na swej drodze absolutnie wszystko. Rozszalała się potężna wichura łamiąca regały ze specjalistycznymi książkami o rzucani klątw, wszystkie sprzęty połamało i wywaliło poprzez okiennice, nawet tapety zostały pozrywane obnażając w ten sposób studwudziestoczteroletnie ściany z mahoniu. Podmuch dosięgnął nawet samego spychacza, wyłamując mu wszystkie spychy i pozbawiając go w ten sposób jakiegokolwiek oręża. Wszystkie trzy postaci stanęły nagle jak wryte i stały tak, aż huragan komnatowy zupełnie ucichł. Wtedy dopiero oczom rycerzy ukazał się widok przestraszonego spychacza, który nakrył się własną kabiną i począł błagać bohaterów o litość. Gajowy na ten widok zmarkotniał i żal mu było dobijać niepełnosprawnego, więc naradził się z Lubiczem, po czym złożyli spychaczowi ofertę: lub zdejmie klątwę z Mariolki, lub wypije przy nich wiaderko ścierwojagód, które zupełnie przypadkiem mieli przy sobie. To była udana sztuczka psychologiczna, ponieważ jak wszyscy wiedzą soku ze ścierwojagód nie jest w stanie nikt wypić, nawet ścierwojagodopijca. Spychacz oczywiście także o tym wiedział, więc niebawem zgodził się zdjąć ową klątwę. Podjechał do jedynej ocalałej w pomieszczeniu szafy z klątwami, otworzył ją i zdjął jedną z nich. Chłopcy jak obiecali, darowali życie właścicielowi zamku, a sami udali się w drogę powrotną do Marioli. W momencie tej wędrówki nie mieli już jakichkolwiek przygód, lecz szli o trzy miesiące dłużej, ponieważ postanowili zapobiegawczo ominąć szerokim kilkunastokilometrowym łukiem tawernę „Wesoły Pederasta”, gdzie poprzedni pobyt odbił się szeroką depresją w umysłach obu śmiałków. Tak mijały lata, aż bohaterzy dotarli do granic własnej mieściny. Tam zostali hucznie przywitani poprzez wszystkich mieszkańców, lecz wiadomo, iż w najwyższym stopniu chcieli zobaczyć Mariolkę. Okazało się, iż ich wybranka przebywa właśnie na wakacjach w Andaluzji wraz ze swym nowym przydupasem – niejakim Bronkiem – okolicznym alfonsem, z którym od 10 lat jest w stałym związku małżeńskim, a któremu to nie przeszkadzała klątwa rzucona na Mariolkę, ponieważ każdej nocy między godziną dwudziestą trzecią, a szóstą rano przetaczał dwukilogramowy plastykowy kamień poprzez wioskę śpiących ścierwojagodopijców. Na tę informację Lubicz z Modestem trochę posmutnieli, lecz już po chwili doszli do wniosku, iż ta cała wyprawa bardzo ich do siebie zbliżyła. Na tyle bardzo, iż już kolejnego dnia pobrali się i zorganizowali olbrzymie weselisko, obalając w ten sposób wszelakie stereotypy i tworząc schemat nowoczesnej rodziny. I żyli tak trochę długo i przeciętnie szczęśliwie
  • Dodano:
  • Autor: