komentujcie co to jest
Definicja: i szkoła. Jednak każdy, kto tam mieszkał wiedział, iż miasto nie było typowe słownik.

Czy przydatne?

Co znaczy Nie komentujcie.

Słownik: Podobno to miasto jest, jak każde inne. Kilkanaście ulic, brudny park, ratusz z niedziałającym już kilka lat zegarem, mnóstwo niepotrzebnych sklepów i szkoła. Jednak każdy, kto tam mieszkał wiedział, iż miasto nie było typowe.
Definicja: Podobno to miasto jest, jak każde inne. Kilkanaście ulic, brudny park, ratusz z niedziałającym już kilka lat zegarem, mnóstwo niepotrzebnych sklepów i szkoła. Jednak każdy, kto tam mieszkał wiedział, iż miasto nie było typowe. Miasto bardzo teoretycznie mówiąc „należało” do nastolatków. To oni byli głównym wałem napędowym tego miejsca. Gdyby nie coraz to nowsze pokolenia młodzieży, ludzie już dawno aby się stąd wynieśli w poszukiwaniu lepszego zakątka. A jak wielu mówiło gorszego miasta nie ma.
Przy ulicy Miejskiej (jakże nadzwyczajna nazwa własną drogą) stoi szereg domków jednorodzinnych. Szczerze mówiąc rodzin tu za sporo nie ma… Może inaczej – są, lecz w większości rozbite. Zresztą nie trzeba się dziwić. Co ciekawego mają do roboty mieszkańcy wieku średniego w takiej dziurze? Powiem Wam – nic. Przelotne romanse, afery i rzeczy, o których niektórym się nawet nie śniło– tak, to wszystko było tutaj na porządku dziennym. Tak powstawały następne i następne pokolenia mieszkańców. Nikogo to nie dziwiło i nie miało dziwić. Właściwie wszystko wygląda dosyć niepozornie – zadbane trawniki, wysokie drzewa, niebrzydkie domy, kilka dzieciaków grających w piłkę na ulicy.
lecz tak pięknie nie jest. Dochodzi godzina 12:00. Stary Alfred siedzi w piwnicy i pewnie kończy już drugą dzisiaj butelkę whiskey, dzieciak Zgrzytowskich planuje podpalenie kota sąsiadów, a Pani Genowefa ogląda w Internecie perwersyjne filmy korzystając z nieobecności męża.
Przy tej samej ulicy, w domu po prawej – o tak, właśnie tam – przy oknie stoję ja. Mam ochotę wyskoczyć, złamać sobie kark i nigdy więcej tu nie wracać. Niestety moi wspaniali rodzice założyli mi kraty w oknach, ponieważ przecież „nie chcemy włamań synku!”. Stoję tak i gapię się w okno sąsiedniego domu, gdzie widzę Henry’ego. Nikt właściwie nie wie, czemu go tak tytułujemy. Tak się przyjęło i już. Henry jest niezwykłym człowiekiem. Znam go od urodzenia, wychowałem się tuż w okolicy niego i obserwuję go całe własne dotychczasowe życie. Mam przyjemność być z nim w tej samej klasie. Jest specyficzną osobą. Był w ciągu ostatnich trzech lat już 12 razy w szpitalu. Cały czas próbuje popełnić samobójstwo. Nikt nawet nie próbuje mu tego zabronić, ponieważ i tak wszyscy wiedzą, ze mu się nie uda. Uważa, iż niepotrzebnie żyje na tym świecie. Jako sześciolatek zakochał się w swojej nauczycielce plastyki. Ona zaszła w ciążę poprzez mały romansik z dyrektorem i wyjechała z miasta. Od ponad 10 lat rozpacza i „nie może już tak dalej żyć”. To naturalne, iż jest pośmiewiskiem całej szkoły. Ja także jestem. Tak jak i reszta moich przyjaciół. Chociaż w sumie nie tak bardzo, jak Henry. Zresztą - pozwólcie, iż wyjaśnię.
Uczniowie naszej wspaniałej szkoły składają się na cztery kategorie. Bardzo umowne kategorie. Pierwszą kategorię tworzą najpopularniejsi ludzie w szkole. Wszyscy ich znają, oni nie znają nikogo prócz swojej kategorii i swoich wybranych ofiar. Faceci najczęściej grają w piłkę nożną, koszykówkę lub nie wychodzą z siłowni. Dziewczyny to gimnastyczki lub tancerki. A Flora wyjątkowo jest aktorką… Próbuje być. Pozostałe kategorie ich nie nienawidzą. Za to, iż podobno są koszmarnie niemądry i koszmarnie popularni. Są fajni. To wystarczy.
Kategorię B tworzą ludzie, którzy nie łapią się ani do kategorii A ani do C. Najzwyklejsi, szarzy ludzie. Czasem są znani, czasem nikt ich nie zna. Próbują nawiązywać nowe znajomości, co przychodzi im z lekkim trudem. Obsługują kategorię A.
kolejną kategorię tworzą ludzie niewidzialni. Nikt ich nie lubi, ponieważ NIKT ich nie zna. NIGDZIE się nie udzielają. NIE chodzą na dyskoteki, do pubów, kina, a nawet rzadko wychodzą z domu. To nie o to chodzi, iż oni wszyscy są jacyś dziwni. Nie są… no może i trochę są. Oni zwyczajnie się nie odzywają, nie umieją rozmawiać. Gdy ktoś zapyta ich o godzinę panikują i chcą uciekać. No taka to właśnie jest kategoria C.
Przejdźmy do D. Ta jest najgorsza. Z tej kategorii nie da się awansować. Tu znajdują się ludzie, których ogólnie się wyśmiewa, którzy są ponad wszelkimi dopuszczalnymi normami. Czasem są nawet popularniejsi od ludzi kategorii A. Świetnym odpowiednikiem tu jest Henry.
Oj. Przepraszam, iż się nie przedstawiłem, > lecz jakoś wyleciało mi to z głowy. Wszyscy nazywają mnie Moskit i tak bym raczej chciał być zapamiętany. Moskit – nie pytajcie dlaczego. Mieszkam na Miejskiej 26. Łatwo znaleźć mój dom, ponieważ jako jedyny w całym mieście ma w oknach kraty. Nie komentujcie.
Niecałe cztery domy dalej mieszka mój kumpel – Sid. Nie mogę o nim powiedzieć nic ciekawego, ponieważ za ciekawy to on nie jest. Może dlatego - tak jak i ja - należy do kategorii B. Sid mieszka ze własną mamą. Wszyscy uważają, iż to w najwyższym stopniu gorąca rodzicielka w tej dzielnicy. Sid osobiście nie za dobrze czuje się z tą świadomością, > lecz jeszcze gorzej czuję się z tą, iż jego o dwa lata młodszy brat jest od niego sprytniejszy, inteligentniejszy, a co najgorsze – popularniejszy. Jego brat – Mati - należy do kategorii A. Sid mu zazdrości, > lecz nie lubi się do tego przyznawać. Szczególnie nam. Mówi, iż „popularność ogłupia i nienawidzi tych wszystkich pustych ludzi”. Taaak…
Umówiłem się z Sidem i Anią za kilka min..
Ania to mój drugi kumpel. Tak – kumpel. Jego rodzice stwierdzili, iż Ania to bardzo męskie imię – od zawsze był wyśmiewany. Wymyślał sobie inne imiona, > lecz i tak wszyscy prędzej, czy później dowiadywali się o tym, iż nazywa się Ania. Cóż – nie jego wina. Na to kalectwo nałożyło się jeszcze jedno dość tragiczne wydarzenie. Kiedy Ania miał siedem lat, jego 94-letni dziadek zabrał go na własną łódkę. Mieli spędzić „męską” noc łowiąc ryby. Niedługo po wypłynięciu, > lecz już na pełnej wodzie jego dziadek otrzymał zawału i – co tu wiele mówić – zmarło mu się. Biedny Ania spędził całą noc i cały kolejny dzień z martwym dziadkiem na pokładzie. Zanim jego rodzice się zorientowali, ze Ani i dziadka nie ma w domu i zanim wszczęli poszukiwania zdążył nadejść już następny zmierzch. Niestety było już za późno. Od tamtego momentu Ania nie odezwał się do nikogo ani wyrazem. Nieźle mu padło na psychikę. Cóż – nie jego wina. Niestety Ania należy do kategorii D. > lecz wszyscy wiedzą, iż poprzez tyle lat zdołał się już uodpornić na to, iż jest pośmiewiskiem szkoły.
Wychodzę ze swojego pokoju, zbiegam po schodach na dół. Mama znowu próbuje cos gotować. Ojciec w tym tygodniu kupił nowa kuchnię. Wcześniejsze cztery spłonęły. Za drugim wspólnie wysadziło także piekarnik. To jeszcze nie utwierdziło w przekonaniu mojej mamy, iż gotowanie nie jest jej powołaniem. Nie potrafi i już.
- Wychodzisz? – krzyczy z kuchni słysząc mnie zbiegającego po schodach.
- Tak – odpowiadam i czym prędzej udaję się do drzwi wyjściowych, tak aby uniknąć niemądrych pytań typu…
- Kiedy będziesz? – drze się, żebym nie mógł udać, iż nie usłyszałem pytania.
Skąd ona zawsze wie, co powiedzieć, tak aby mnie wkurzyć?
- Nie wiem – odpowiadam.
- Jak to nie wiesz?! Co to w ogóle za odpowiedź – nie wiem?!
- No mówię, ze nie wiem, kiedy wrócę, ponieważ nie wiem, kiedy wrócę!
- Jestem twoją matką i mam prawo wiedzieć dokąd idziesz i kiedy wrócisz!
Tak faktycznie sorbet truskawkowy ją obchodzi, gdzie idę i kiedy wrócę. zwyczajnie próbuje pokazać, iż ma nade mną władzę, co jej zupełnie nie wychodzi. Może nie aż tak źle, jak gotowanie, > lecz jednak.
- Idę na cmentarz rozkopywać groby – odpowiadam sarkastycznie – będę jutro.
- Aha… – nawet nie słuchała, co powiedziałem.
W drzwiach wejściowych przekręcam trzy zamki i przekładam jedną zasuwkę. Dostaliśmy gratisem do krat. Nie komentujcie. Wychodzę na zewnątrz. Powietrze pachnie, jak zazwyczaj o tej porze kwiatami podwórek przy ulicy. Cóż za piękne, czerwcowe południe. Już dosyć ciepło się zrobiło. Pomiędzy zapachem poszczególnych kwiatów można poczuć woń gotującej się psiej kupy. Zgrzytowcy mają dwa koty, psa i małego synka. Nawet ten ostatni wali na trawnik. Nareszcie ma 3 latka – wolno mu. Jezusie – jak ci wszyscy ludzie wokół wkurzają. Idę ulicą, podchodzę pod Miejską 21. Przechylam pojemnik na śmieci, wyjmuję spod niego mały, biały kamyczek i rzucam w otwarte okno na piętrze. Po niecałych 20 sekundach Sid idzie już ścieżką od swoich drzwi.
- Hej! – woła z daleka
- Cześć…
Wygląda zupełnie, jak jeden z tych fajnych kolesi kategorii A. Nie należy do nich, ponieważ jest nieudacznikiem. A w robieniu go takim, jakim jest przoduje jego brat. Dochodzi do ulicy, witamy się naszym znakiem dzięki prawej dłoni. Ani nie to jest specjalnie fajnie, ani w żaden sposób „cool”. > lecz tak kiedyś ustalił Sid i się przyjęło.
- Poczekaj chwilę – mówi
Sięga ręką do kieszeni, wyjmuje garść małych, białych kamyczków, przychyla pojemnik na śmieci i wysypuje je pod niego. Kamyczki się zbierają i zbierają – taka ich rola. Więc raz na jakiś czas Sid zwraca je na własne pierwotne miejsce, bym znów mógł nimi rzucać. I tak w kółko. Teraz musieliśmy iść po Anię. także mieszka na Miejskiej. Pod numerem 1. Jego dziadek był jednym z pierwszych mieszkańców naszego pięknego (sic!) osiedla. wspólnie ze Starym Alfredem spod numeru 4 spalili ratusz będąc w moim wieku. Chcieli z okazji końca szkoły odpalić sztuczne ognie z wieży ratusza - nie powiodło się. Minęło ponad 100 lat, a ratusz nadal jest w budowie. > lecz wszyscy się przyzwyczailiśmy, iż to miasto jest minimalnie dziwne. Przed ratuszem stoi spory, marmurowy blok. Ze dwa lata temu ktoś ukradł pomnik naszego, wspaniałego założyciela miasta – Von Croya. Nikt nie ma definicje, w jaki sposób komuś powiodło się zabrać stąd ogromny kawał ciężkiego metalu. > lecz jak już mówiłem – nikogo tu takie rzeczy już nie dziwią.
Dochodzimy do domu Ani. Wchodzimy do środka.
- Dzień dobry! – woła Sid.
- Ach… witam chłopcy! – odpowiada szeroko uśmiechnięta mama Ani.
- Jest Ania? – zadaję niemądre pytanie. Niby gdzie mógłby wyjść Ania? On nie wychodzi z domu ot tak.
- Oczywiście, iż jest – odpowiada - Wchodźcie na górę.
No to wchodzimy. Nie trudno trafić do Ani. Od ostatniego schodka wali kadzidełkami, aż mózg boli.
Nie pukamy. ponieważ niby jakby miał powiedzieć „proszę”?
Ania siedzi na dywaniku na środku pokoju i rysuje jakieś odjechane, psychiczne obrazki. Każdego dnia rano ma wizytę u psychiatry. To on mu każe to rysować. On także sprzedaje mu te wszystkie kadzidełka.
- [Cześć!] – wita się z nami Ania.
Dla wyjaśnienia. Po wyrazie jego twarzy i pomrukiwaniach wiemy zawsze, precyzyjnie, co chce nam powiedzieć. Może to dlatego, iż go tyle znamy. A może nasza przyjaźń była nam przeznaczona. Tak czy siak - Sid i ja jesteśmy jedynymi osobami, które go rozumieją. Z tego także faktu, czasem wynikają śmieszne sytuacje.
- Cześć… - odpowiadam.
- Hej! Czy ty faktycznie musisz się truć tym gównem? „Orientalną wiśnią” wali aż na ulicy, a „Truskawkę o poranku” czuć u mnie w kiblu… – mówi Sid
- [Nie muszę i nie chcę się truć. Choć mój psychiatra nie pozostawia mi wyboru, ponieważ…]
- Tak, tak, tak. Wiem. lub rysunki i kadzidełka lub brak klamek i pigułki uspakajające – dopowiada Sid.
- My także niedługo wylądujemy w psychiatryku, jak będziemy rozmawiać z tym kretynem – mówię. Faktem jest, iż z boku to może troszeczkę dziwnie wyglądać, kiedy rozmawiamy z osobą, która nie potrafi mówić. A raczej – jak to kiedyś „powiedział” Ania – mówić potrafi, > lecz nie chce.

C.D.N.

To tyle z mojej strony. Dziękuję za przeczytanie tego krótkiego fragmentu większej całości, który mam zamierzenie w najbliższym czasie napisać.
  • Dodano:
  • Autor: