przypadki miejskiego autobusu co to jest
Definicja: mnóstwo ludzi. Nieznajome, anonimowe twarze słownik.

Czy przydatne?

Co znaczy Przypadki miejskiego autobusu

Słownik: Przystanek autobusowy. Stoimy na nim codziennie. Deszcz, czy śnieg, słońce, czy wiatr, wytrwale czekamy na nadjeżdżający autobus. Koło nas przechodzi mnóstwo ludzi. Nieznajome, anonimowe twarze.
Definicja: Przystanek autobusowy. Stoimy na nim codziennie. Deszcz, czy śnieg, słońce, czy wiatr, wytrwale czekamy na nadjeżdżający autobus. Koło nas przechodzi mnóstwo ludzi. Nieznajome, anonimowe twarze. Każda z nich ma do powiedzenia swoją, niepowtarzalną historię. Wsiadamy do autobusu, który wiezie każdego dnia ludzkie dramaty, tragedie, szczęście, czy zwyczajnie zwykłą codzienność.

Dzień I – „Niechciane chrupki”

Zaczęło się po prostu. Stoimy z Marcinem i Pauliną na przystanku przy ulicy Bydgoskiej. Przestępując z nogi na nogę, rozmawiając o niczym, wyczekujemy autobusu. I nagle, wyłaniając się z mgły, podjeżdża upragniona „Jedynka”. Wsiadamy. O dziwo, mimo że to jest godzina szczytu, wiele miejsc było jeszcze wolnych. Autobus ruszył w kierunku Gładyszewa. My, zaciekawieni, oczekujemy, czy coś się wydarzy. Po kilku minutach jazdy, znudzeni spoglądamy na stojących w okolicy ludzi. Ukradkiem próbujemy podsłuchać rozmowę – bezskutecznie. Za oknami migają nam sklepowe wystawy, ludzie pędzący do nikąd. Niewdzięczną ciszę przerywa Paulina.
- Zaraz tu będzie tłok, zobaczycie – kiwnęła głową w stronę Marcina.
Marcin cicho jęknął.
- No, zaraz wejdą rozwydrzone małolaty z siódemki – powiedział. – Biegają po całym autobusie, rozpychają się, a ty uważaj aby przypadkiem nie zdepnąć.
Wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem.
- Serio? – pytamy Paulinę.
- Serio, serio, niedowiarki. Zaraz się przekonacie, co to oznacza tłok w autobusie miejskim – rzekła.
Z ogromnym niepokojem oczekujemy najbliższego przystanku. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu i uldze wszystkich pasażerów, dzieci nie było.
- Pewnie pojechały wcześniejszym. Mówię ci Mania, skaranie boskie z tymi dzieciakami- zwróciła się do swojej znajomej pewna starsza pani.
Na kolejnym przystanku pożegnaliśmy Paulę, Marcin jedzie z nami na Gładyszewo (nareszcie tam mieszka). W czasie gdy do środka weszła grupka rozgadanych i roześmianych nastolatków. Zaczęli wspominać ostatniego Sylwestra. Musimy przyznać, iż to jest niezmiernie interesująca historia.
- Pamiętacie Łukasza? – zaczął jeden z nich. Był wysoki, przystojny o zawadiackim spojrzeniu typowego „łobuza”. – Jak go załatwiliśmy? – reszta paczki wybuchnęła gromkim śmiechem, czym wzbudziła zainteresowanie reszty pasażerów. Nam zależało na tym, aby historię, mimo wszystko usłyszeć do końca.
- No, teraz nawet trochę mi go żal. Jemu po przebudzeniu do śmiechu nie było – powiedział drugi, najniższy z nich. – Cała twarz w niebieskim atramencie. Jakie przegięcie – zaczął się śmiać. – I te jego włosy.
Jeden, jak wywnioskowaliśmy, Tomek, szturchnął go w ramię. – Teraz się nie mądruj. Pierwszy zacząłeś po nim pisać długopisem – urwał i począł się śmiać, najgłośniej z nich wszystkich.
- Nie ma co, ciekawy Sylwek – odezwał się Marcin. Spojrzeliśmy się na siebie i tym wspólnie to my zaczęliśmy się śmiać.
Dalszy ciąg tej historii dotyczył ilości wypitego alkoholu i niebanalnych powrotów do domów, o czym tylko mimochodem ( z dziennikarskiego obowiązku) napomykamy.
Wyjechaliśmy z Piły. Krajobraz za oknem stał się rzadszy, pojawiło się więcej drzew. Jedynie budynek „Atrium” wywołał komentarze i śmiechy młodszej części pasażerów. Skręcamy w boczną drogę.
- Przed nami Gładyszewo – powitał nas Marcin. – W sumie nic ciekawego tu nie zobaczycie – dodał.
Rzeczywiście, migające obrazki zza szyby niczym nas nie zachwyciły. Może poza jednym. Nasz wzrok przykuła zepsuta, osamotniona karuzela, będąca pewnie pozostałością po dawnym placu zabaw dla dzieci. Tym, co nas zdziwiło, było miejsce, w którym się znajdowała – za przystankiem, blisko chodnika – ciekawe miejsce na karuzelę, ot co.
Dojechaliśmy na miejsce, a właściwie do jego połowy, bo my musieliśmy przecież wrócić.
Marcin zapytany o ową karuzelę, tylko się roześmiał. Do powrotu zostało 10 min., Marcin został z nami na przystanku. Rozmowa inspirowana karuzelą zeszła na wspomnienia z dzieciństwa. Z letargu wyrwał nas klakson samochodu. Pani będąca w ogródku i bawiąca się z psem, nie reagowała na kilkakrotne trąbienie klaksonem poprzez męża.
Spojrzeliśmy na siebie zdziwieni, co Marcin podsumował krótko:
- Ciekawe małżeństwo, nie ma co – i roześmiał się, a my wspólnie z nim.
Wtem ujrzeliśmy zbliżający się autobus, więc przygotowaliśmy bilety i pożegnaliśmy się z Marcinem, który oddalił się w stronę domu. Wsiedliśmy i skasowaliśmy bilety. Znaleźliśmy sobie miejsce i obserwowaliśmy pozostałych pasażerów. Nagle przypomniało nam się, iż mamy w torbie „Liona”. Oboje bardzo głodni zaczęliśmy go szukać. Jak tylko się znalazł, w okamgnieniu został zjedzony.
Po zjedzeniu znów wróciła nam ochota na zainteresowaniu się ludźmi. Autobus zwalniał, aby zatrzymać się na następnym przystanku. Drzwi otworzyły się, a nasz wzrok przykuł pan z papierosem polegający się o ścianę przystanku. Niby zwykły widok, można aby pomyśleć, ale pasja, z jaką palił owy mężczyzna i jego obojętny wzrok zwróciły nie tylko naszą uwagę. Gdy spostrzegł, iż jest obserwowany, pospiesznie zgasił papierosa i z paniką w oczach, prawie się przewracając, zaczął biec w stronę parku.
- Cóż to za przedziwny człowiek – odezwał się pan z ogromną torbą.
Odnieśliśmy wrażenie, iż każdy z tu aktualnych, myśli o tym samym, co my. Każdy zastanawiał się, co do ukrycia miał owy mężczyzna, iż z takim pospiechem opuścił przystanek.
O incydencie zapomnieliśmy dość szybko. Nasz wzrok spoczął na panu z faktycznie ogromną torbą. Naszą ciekawość budziła jej zawartość i kim z zawodu może być jej właściciel. Wybuchnęliśmy gromkim śmiechem, ponieważ jedyne, co nam przyszło do głowy to kominiarz.
Nadszedł chwilę na esencję podróży, o czym sami jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy.
Do autobusu weszła młoda kobieta z dzieckiem. Natychmiast przykuli naszą uwagę. Chłopiec wyglądał na bardzo znudzonego i na siłę szukał sobie rozrywki. W czasie gdy jego mama otworzyła paczkę chrupek i usilnie chciała go nimi nakarmić.
- Zjedz te chrupki – poprosiła. Dziecko nie zwracało na nią uwagi. Matka ponowiła prośbę.
- Jedz te chrupki – powiedziała, tym wspólnie nieco głośniej. Odpowiedź dziecka była jednoznaczna.
- Nie chcem.
lecz mama pozostała niewzruszona. Z uporem maniaka powtórzyła po raz trzeci:
- Do cholery, jedz te chrupki – krzyknęła.
W autobusie zaległa cisza, wszyscy z niecierpliwością czekali na reakcję dziecka. Chłopiec nawet nie spojrzawszy na matkę, odpowiedział:
- Nie chcem.
Speszona kobieta ze wstydem sama zaczęła zjadać chrupki, które nadal trzymała w dłoni. Przerwała podróż wysiadając na najbliższym przystanku, co nikogo w ogóle nie zdziwiło.
Następny przystanek był naszym ostatnim. Z uśmiechem na ustach i głową pełną wrażeń, wróciliśmy do domów, nie mogąc się doczekać dnia jutrzejszego.

Dzień II – „Habrajski kasownik”

Stoimy na przystanku, tym wspólnie tylko we dwoje. Zastanawiamy się co przyniesie dzisiejsza podróż. Postanowiliśmy pojechać „15” w stronę nowego szpitala. Po niedługiej chwili siedząc wygodnie jechaliśmy w nieznane. Przewarzająca część pasażerów stanowili ludzie starsi, czym nie byliśmy zaskoczeni. Podróż mijała nam w ciszy i już zaczęliśmy się bać, iż dzisiaj nic ciekawego nas nie spotka. ale na następnym przystanku wsiadła kobieta, która od razu zwróciła na siebie naszą uwagę. Wyglądała jak bohaterka niskobudżetowego filmu science – fiction. Jej kosmiczny kostium składał się z białego futerka, spodni z materiału imitującego wężową skórę i butów na dziesięciocentymetrowych platformach. Całości dopełniały jej fioletowe krótko przystrzyżone włosy. Nie dało jej się nie zauważyć, bo na bonus wchodząc wejściem w okolicy kierowcy, upatrzyła sobie jedno wolne miejsce z tyłu autobusu. Ostentacyjnie zaczęła przepychać się w jego stronę, powtarzając raz po raz:
- Przepraszam.
w okolicy niej stanął mężczyzna, którego wygląd budził niechęć pasażerów. Wtem drzwi się otworzyły i z wielkim impetem „wtoczyła się” pani z wózkiem, przepychają się poprzez tłum pasażerów, znalazła dogodną pozycję > w okolicy „faceta w czerni”. Ten szybko zainteresował się jej zapłakanym dzieckiem. Próbował je rozbawić, co mu się powiodło (rozśmieszył również i nas), ale to bardzo nie spodobało się mamie dziecka. Zaczęła wspólnie z wózkiem przemieszczać się w stronę wyjścia. Gdy autobus się zatrzymał, na chwilę straciliśmy zainteresowanie tą panią aż do momentu, gdy usłyszeliśmy huk spadającego na chodnik wózka i nienaturalny śmiech dziecka. Wszystkie twarze wspólnie z kierowcą odwróciły się w tamtą stronę. Zauważyliśmy jedynie obojętność matki na całą tę sytuację i usłyszeliśmy liczne komentarze pasażerów.
- Ta kobieta nie miała nawet za grosz wyobraźni.
- Czy oni nie odbierają tvn? Tam przecież leci „extra niania”- skomentowała pani w moherowym berecie.
W drodze powrotnej, gdy minęliśmy już szpital, weszła pani z dorosłym już synem.
Pospiesznie wyciągnęła z torebki dwa bilety i z drżeniem rąk, jakby to był kupon totolotka, podeszła do kasownika. To co się wydarzyło z całą pewnością można nazwać złośliwością rzeczy martwych. Pierwsza próba skasowania biletu okazała się nieudana – pani nie trafiła do kasownika. W drugiej jej się poszczęściło, ale maszyna nie skasowała biletu. Po wyjęciu zauważyła, iż jego róg był nieznacznie, >lecz jednak zagięty. Usłyszeliśmy jej komentarz.
- Co za Habrajski kasownik? – powiedziała z wymuszonym uśmiechem na ustach, wkładając bilet po raz trzeci, jak się okazało, ostatni.
Tą zabawną sytuacją zakończyliśmy podróż dnia drugiego.

Dzień III – „Grzybobranie”

Tym wspólnie wybraliśmy się wraz z koleżankami na Podlasie linią nr „15”. Dziennie dobry przywitała nas pani kontrolująca bilety. O ile my mieliśmy je na wierzchu, to Kasia porządnie się zestresowała, szukając swego miesięcznego.
- Jaki stres – rzekła po wszystkim. Na co Dominika odparła:
- >lecz byś Kaśka zabuliła, gdybyś nie znalazła – wybuchnęliśmy śmiechem na samo wyobrażenie Kaśki płacącej mandat.
Kiedy przejeżdżaliśmy > w okolicy stadionu żużlowego z zainteresowaniem przysłuchiwaliśmy się rozmowie dwóch mężczyzn.
- Popatrz Jurek, jak to rozkradli. Kiedyś Mistrzostwa Polski, Świata, a teraz za przeproszeniem ogromne g… - westchnął z rozrzewnieniem. Na co drugi dodał:
- Jeszcze dziś pamiętam, jak brałem dzieciaki w niedzielę i szliśmy na stadion. Teraz małolaty chodzą tam pić – w duchu przyznaliśmy im rację, ponieważ rzeczywiście porównując lata 90-te, a teraz, była ogromna różnica.
w czasie gdy jedziemy dalej. Salwę śmiechu z naszej strony wywołała reklama „Lidla”: „pieczarki – 4,99 za kg”. Pierwsza odezwała się do Oli Dominika:
- Oj, nasze biedactwo… jak tak dalej ceny grzybów będą spadać, to zostaniesz bez pracy…
Komentarz Domi niezmiernie nas rozbawił, a Olka jak zazwyczaj zarumieniła się i odparła:
- Jejku, a wy znowu własne, mnie to już nie bawi - Na co Kaśka odpowiedziała:
- Nie szkodzi, ponieważ nas nadal tak. Poklepała Olkę po ramieniu i śmiała się dalej.
Dla niewtajemniczonych dodamy, iż Olka, od kiedy w szkolnym konkursie Wiedzy o HIV/AIDS w nagrodę otrzymała Atlas Grzybów, pełni rolę klasowego grzybiarza.
Tak zakończyliśmy naszą trzydniową podróż MZK po Pile szukając inspiracji do napisania reportażu. Okazało się, iż sama podróż była wdzięcznym tematem do opisania
  • Dodano:
  • Autor: