dawno temu ameryce co to jest
Definicja: Roselle wspaniały prezent.3- tygodniowe stypendium w stanach zjednoczonych ameryki. Czy.

Czy przydatne?

Co znaczy Dawno temu w Ameryce...

Słownik: Sergio Leone. Ten artykuł nie będzie miał nic wspólnego ze wspomnianym kultowym filmem. W zeszłym roku dostałam od losu, a wlaściwie od miasta Roselle wspaniały prezent.3- tygodniowe stypendium w stanach zjednoczonych ameryki. Czy taki wyjazd byłby dobrym materiałem na s
Definicja:

"Z hamburgerem na "TY"


(Sprostowanie: my tzn - ja i moja idealna przyjaciółka Kinga. I pani Basia, nasza opiekunka)



O tym gdzie zamieszkamy dowiedziałyśmy się dopiero w drodze do Roselle. Nie powiem tak aby przeszkodziło mi to w podziwianiu cudownego widoku Chciago nocą oglądanego z okien samolotu ( nawet jeżeli siedziałyśmy w środkowym rzędzie), chociaż na lotnisku odczuwałam lekki niepokój. Chciałam, tak aby podróż oświetloną autostradą ciągnęła się jak najdłużej. Nadal nie mogłam uwierzyć, iż tu jestem. Właśnie ja.
Rodzina moja, o bardzo swojsko brzmiącym nazwisku - Kabacinski, przyjęła mnie z typowo amerykańską gościnnością. Gdyż przyjechaliśmy na miejsce dość późno przy drzwiach stała tylko mama Gail i Rebecca, piętnastolatka z która miałam dzielić pokój. Tego pierwszego wieczoru nie wspominam dobrze. Chciałam jak najszybciej zobaczyć "swoich".
Kabacinscy - Luteranie, nauczycielka i kierowca z trójką dzieci. Właściwie nastolatków. Siedemnastoletnia Rachel, z którą uczęszczałam na zajęcia szkolne, Rebbeca, która wprowadzała mnie w świat zwariowanych, amerykańskich nastolatek i najmłodsza, trzynastoletnia Kristin, z którą dogadywałam się najlepiej i regularnie wspólnie wygłupiałyśmy się u niej w pokoju. W pierwszy dzień od razu zostałam poinformowana, iż zasady ich domu to "brak zasad". Ciężko było mi się do tego przyzwyczaić. Jednak musiałam i to dość szybko. Po trzech dniach lunch przygotowaywałam sobie sama z bardzo prostego powodu. Gdy robiła mi go któraś z dziewczyn był on "zabójczo" amerykański: słynna kanapka z masłem orzechowym pomieszanym z dżemem, chipsy, ciasteczka, batony i tak dalej Już w pierwszą środę z lodówki brałam tylko jabłka. Z czasem znalazłam szynkę i ser, co przy ich pakowaniu wszytskiego w folie, pudełka i plastikowe opakowania jest nie lada wyczynem.
w czasie Columbus Day - to jest dzień wolny od szkoły, Becca wspólnie z mamą wzięły mnie do amerykańskiego kina. Od krakowskich multipleksów różni się tylko repertuarem. To samo dotyczy wszelkich Centrów Handlowych. Inne marki i może troszkę większa powierzchnia. W najwyższym stopniu jednak śmieszyło mnie pytanie, zadawane z resztą bardzo regularnie - "Czy macie w Polsce McDonald's?". I nie wiedziałam wtedy czy śmiać się czy płakać.
W ostatnią czwartkową noc dziewczyny urządziły mnie i Kindze "Sleepover" a więc pidżama party. Na początku wygłupiałyśmy się po ciemku w basemencie grając na przykałd w "Kapitana" (Polecam. Śmiech + dreszcz emocji), a następnie oglądając "Serce nie sługa" jadłyśmy popcorn i ciastka. Wszystkie jednak usnęłyśmy dość szybko, koło godziny drugiej, one zmęczone szkołą, my wycieczkami.
Domek mój, aczkolwiek malutki poprzez trzy tygodnie uparcie dekorownay poprzez właściciela na Halloween. Wyjeżdżąjąc żegnałam stojącą przed domem rodzinę dyń i strachów na wróble. Moją ulubioną częścią mieszkania była biblioteczka DVD w basemncie. Dwie, potężne półki płyt. Dzięki nim nadrobiłam zaległości filmowe pomiędzy innymi oglądając "Jeźdzca bez głowy" czy "Forresta Gumpa". Z czasem polubiłam również nasze wspólne, "rodzinne" obiadokolacje, przed którymi następowała modlitwa >w czasie której trzymaliśmy się za dłonie.
Rzeczą, która chyba w najwyższym stopniu mnie zainteresowała była szkoła. Myślę, iż z racji na bardzo duże różnice. Pod koniec trzeciego tygodnia w najwyższym stopniu żal było mi, kiedy to po raz ostatni patrzyłam na wyryty na fronotwej ścianie napis "LAKE PARK; East Campus".
Na lekcje uczęszczałyśmy z Kingą raz w tygodni, zazwyczaj w środy. Jendak oprócz godziny rozpoczęcia i godziny zakończenia, nasze lekcje nie miały ze sobą nic wspólnego. O innej porze miałyśmy nawet przerwy na lunch. Gdyż Rachel, była Seniorką - to oznacza, iż w czerwcu kończy szkołę, ja również chodziłam na zajęcia z najstarszymi ( chcociaż formalnie powinnam być w Juniorach). Każdy nastolatek uczący się w West Campus ( zachodni Kampus dla starszych roczników) przychodził, a właściwie przyjeżdżał czy to własnym samochodem czy to szkolnym autobusem ( ja miałam komfort podjeżdżając pod szkołę Chevrolettem Rachel, z którego ciągle, nawiasem mówiąc, była niezadowolona) na godzinę 7:25, a kończył lekcje o godzinie 14:16. Chyba, iż zostawało się na któreś z zajęć dodatkowych, któych szkoła oferowała multum.
Pierwszą lekcją Rachel była Psychologia, którą sama wybrała. to jest jeden z przywilejów amerykańskiego ucznia. Bardzo nudny element. Raz tylko mnie zainteresował, kiedy to nauczycielka włączyła video "Przebudzenia" z Robertem De Niro opowiadający o szpitalu psychiatrycznym. Kolejna lekcja była dla mnie koszmarem. Precalculus to nic innego jak funkcje kwadratowe. Chociaż przyznam, iż wyposażenie sali było imponujące. Na przykałd nauczyciel nie rysował wykresów czy funkcji na tablicy, lecz wykonywał je na specjalnym kalkulatorze, którego następnie podłączał do telewiozra, by cała klasa widziała poprawny rysunek. Następnie udawaliśmy się na Angielski. Pragnę zaznaczyć, iż na przejście z klasy do klasy mieliśmy jedynie cztery minuty. A West Campus jest faktycznie rozległy. Na wszystkich trzech lekcjach, które odwiedziłam, uczniowie zajmowali się "Faustem". Najśmieszniejsza lekcja? Ta kiedy mieli za zadanie przedstawić swoje interpretacje (scenka teatralna) poszczególnych aktów. Po Angielskim zmierzałyśmy na Gym, a więc WF. 55 min. wychowania fizycznego (lekcje trwają tam 55 min. [!]) można spędzić, jak się okazało, na sporo różnorodnych, oryginalnych sposobów. Oprócz zwyczajnych zajęć na sali miałam okazję uczestniczyć w lekcjach jazdy na rolkach, na które jechaliśmy żółtym autobusem do pobliskiej hali. Lekcje Chóru Jazzowego, które Rachel również wybrała sama, poprzedzała przerwa na lunch. Była to moja ulubiona część dnia szkolnego! W pierwszej kolejności dlatego, iż wreszcie mogłam poznać klegów Rachel. Wszystko było tak jak w filmie - chłopcy z dżuzyny siedzieli wspólnie, murzyni wspólnie i paczka Rachel - chór, również wspólnie, zawsze przy tym samym stoliku. Poznałam Josha, Briana, Bailey, Kathy i drugą Rachel. Wszyscy przywitali mnie niezwyle ciepło, a Mała Rachel wypytywała się o mnie na lekcjach, na których byłam nieobecna. dzień kończył się lekcją Goverment - przypadek polityczna, historia współczesnej Ameryki. Moje obserwacje? Myślę, iż się powtórzę, lecz rzeczywiście to jest prawda. Nauczyciel w Stanach jest przyjacielem, pomocnikiem. Mówi: "Zrobisz to. Dasz radę." Daje sposobność uczenia się na różne metody, nie tylko z książek - odpowiednikiem może być oglądanie filmu na psychologii, czy odgrywanie scenek na angielskim. W Polsce również można trafić na nauczyciela z którym lekcje są przyjemnością. lecz niestety ja sama czuję, iż niektóre elementy które podobały mi się, tracą na wartości właśnie poprzez osoby ich uczące. Uważam również, iż wszechobecny amerykański luz jest przegięciem w drugą stronę. Rozmawianie z nauczycielem równocześnie trzymając nogi na ławce, lub głośno ziewając nie jest słowem szacunku. Nawet w stanach zjednoczonych ameryki.
Pierwszy tydzień naszego pobytu był równocześnie tygodniem Homecomingu. to jest ciągnące się sześć dni święto z okazji zagrania poprzez szkolną drużynę pierwszego moeczu w sezonie na ich własnym boisku. "Lancers", których ma Lake Park, a więc Lanceloci, wracają do domu. Cała impreza miała się kończyć w sobotę >w czasie "Homecoming Dance" a więc typowego, szkolnego balu, który pokazywany jest na amerykańskich komediach romantycznych dla nastolatek. Prawdziwy szał zaczynał się jednak w piątek. Od rana zaangażowano nas do robienie dekoracji. Naszym zadaniem było namalować spory plakat, który pokazywałby nasze pochodzenie. Wykonałyśmy więc wielki, biało-czerwony transparent z napisami "LPHS Thank you!" czy "Greetings from Bochnia", i mniejszy, przedstawiający herb Bochni.
ok. godziny drugiej odbyło się Pep Relly. Nie wiem jak to ująć... Główną ideą spotkania, było przywitanie graczy z drużyny w szkole. Wbiegali oni na salę przy okrzykach kolegów "Go Lancers!" i klękali przed Królową i Królem (którego nawiasem mówiąc grali poznani przeze mnie Liz i Josh). Najważniejsze >w czasie zabawy było jednak przekrzykiwanie się roczników. Zapominiałam chyba napisać, iż amerykańska High School dzieli się na cztery roczniki: Freshman - 14 lat, Sophmore - 15 lat, Junior - 16 lat i Senior - 17 lat. Celem tej "gry" było przekrzyczenie kolegów z naprzeciwka. Oczywiście młodsi w ogóle się nie liczyli, a wojna trwała tylko między Juniorami i Seniorami. Wyrgali, rzecz jasna, Seniorzy, lecz wszystko odbywało się w sympatycznej i miłej atmosferze. Zobaczyłyśmy również popisy cheelederek, orkiestrę szkolną i wybory na królowa i króla Homecomingu.
Następnie udałyśmy się na paradę. Reprezentantki Bochni jechały za rozdającymi cukierki tancerkami, w kabriolecie wymachując wielka flagą z herbem miasta. Mieszkańcy Roselle siedzieli na wygodnych leżaczkach i krzesełkach wzdłuż drogi, podziwiając przejeżdżajacych czy idących uczniów. Za nami podążała śpiewając młodzież z kółka teatralnego we wspaniałych kostiumach. Droga parady prowadziła od East Campus do West.
Wieczorem odbył się mecz. Atmosfera była porównywalana do naszego Turnieju Judo w Kopali Soli, chociaż itd. nie będzie to, to samo. Przyznaję, iż nie bardzo rozumiem zasady footballu amerykańskiego, lecz nie było mi to w sumie do niczego potrzebne. Znów poznałam mnóstwo ludzi, na bonus obejrzałam występ "Marszującej Orkiestry". Wszystko rozgrywało się oczywiście na powietrzu, i aczkolwiek było bardzo zimno, niektórzy chłopcy chodzili bez koszulek z wymalowanymi na niebiesko - biało klatkami piersiowymi, byle tylko tylko wesprzeć swoich. Lake Park wygrało mecz!
Na drugi dzień miał odbyć się bal. Przygotowania zostały urządzone w domu jednej z przyjaciółek Rebbeci. Zaczęłyśmy już od godziny... Uwaga. Od piętnastej, nie mniej jednak tańce rozpoczynały się o dziewiętnastej. Sukienki zostały nam pożyczone już najpierw tygodnia. Nie mogłyśmy najpierw z Kingą uwierzyć jak ogromne zamieszanie robią wokół przygotowań do, wydawałoby się, zwykłej dyskoteki. Paznokcie, makijaż, włosy, zdjęcia... Wznosiłyśmy również toast wodą mineralną z limonką za udany "Homecoming". Cztery godziny minęły tak szybko, iż nawet nie zdążyłyśy wypowiedzieć słowa "Homecoming".
Gdy dotarłyśmy na miejsce, przed szkołą tłoczyła się już kolejka elegancko ubranych ludzi. Była nawet dziewczyna w sukience łudząco przypominającą ślubną. Sama dyskoteka była całkiem normalna. Rozwrzeszczane i rozbujane w rytm muzyki nastolatki. lecz poprzednie przygotowania, oprawa i stroje czyniły ją magiczną.
Trzy tygodnie minęły niestety bardzo szybko. Nic dziwnego. Po przepięknej przygodzie zostały tylko setki zdjęć, pocztówki, adresy... No i wspomnienia.
Pani Basi i Kindze dedykuję pierwszy wers naszej ulubionej piosenki: "Nic nie może przecież wiecznie trwać..." :). Jeszcze tam wrócimy.

  • Dodano:
  • Autor: